Śladem starorzeczy (Odry i innych okolicznych rzek)
Moderator: Moderatorzy
Że Wyście się jeszcze nie potopili na tych mokradłach ...
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Lżejsze od wody nie toną.Sten pisze:Że Wyście się jeszcze nie potopili na tych mokradłach ...
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 33905
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
Słucham tych wszystkich zdjęć, wpatruję się w nie i nigdzie nie ma nawet jednego komara! Ja rozumiem marzec czy listopad, ale w innych porach roku...?
A po drugie, to Krecik kradnie Wam cały szoł!
Ja też takiego chcę do kajaka!!!
No i widząc Wasze przymiarki do biwakowania w miejscach kameralnych i intymnych nad wodą nie mogę się powstrzymać przed wrzuceniem zdjęcia z biwaku na bezludnej wyspie położonej wśród odmętów dolnej Tanwi!
Na szczęście w nocy nie przybyło z 10 cm...
A po drugie, to Krecik kradnie Wam cały szoł!
Ja też takiego chcę do kajaka!!!
No i widząc Wasze przymiarki do biwakowania w miejscach kameralnych i intymnych nad wodą nie mogę się powstrzymać przed wrzuceniem zdjęcia z biwaku na bezludnej wyspie położonej wśród odmętów dolnej Tanwi!
Na szczęście w nocy nie przybyło z 10 cm...
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
' P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! !
Zainstaluj sobie na dziobie fotkę swojego bp ...góral bagienny pisze:Ja też takiego chcę do kajaka!!!
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Dość łatwo wejść w posiadanie drogą kupna: https://tinyurl.com/y3ym4y2cgóral bagienny pisze:Ja też takiego chcę do kajaka!!!
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Tego dnia postanawiamy odwiedzić niewielkie, okresowe starorzecze o wdzięcznej nazwie Rogalik. Położone jest niedaleko wioski Nowe Kolnie.
Tydzień wcześniej to całe okoliczne pola były jednym bagno - jeziorem. Woda stopniowo opada, jednak jeszcze sporo wody zalega tu i ówdzie.
Drogi próbujemy nieraz mijać polem, pola drogami. Kicamy po kępkach traw, ale jak można się domyślić w końcu i tak wszystkim buty przemakają (tzn. nie wiem czy można użyć tego słowa, gdy woda się wlewa górą?
A tu już nasze poszukiwane starorzecze. Ze wszystkich stron ozdabiają go krzaki obwieszone kłębami trawy - pamiątka po niedawnej powodzi i przypominajka jak wysoko szła woda niosąc ze sobą co popadnie. Teraz każdy krzaczek wygląda jak rosochaty chochoł!
A tu działo się coś dziwnego. Bo to drzewo o zanurzonych w błocie gałęziach się ruszało. Czy to tylko efekt wiatru? Czy wbite w błoto gałęzie (zapewne przez wielką wodę, która niedawno tu szalała po polach) próbują się wyrwać z błota i jednak sterczeć do góry, jak to zazwyczaj drzewa mają w zwyczaju?
Tu też coś bulgało. Ten zielony “kopczyk” zachowywał się nieco jak wulkan błotny. Coś w nim trzeszczało i od czasu do czasu wypływało z góry trochę brązowej wody. Kabak dziubał w to patykiem, zastanawiając się kiedy jednak wyskoczy ten potwór i odgryzie jej rękę
Tu przysiadamy na dłuższą chwilę. Miejsce emanuje jakąś dobrą energią i spokojem.
I wszędzie wokół, przez caluśki dzień, powietrze trzęsie się od odgłosów ptactwa. Nawoływania, kląskania i szelest łopoczących skrzydeł. Najwięcej jest chyba żurawi i łabędzi, ale innych gatunków również nie brakuje. Ptaki zachowują się jak z lekka zakręcone. Z jednej strony jakby zbierały się do odlotu (w listopadzie chyba zwykle tak postępują) a z drugiej jakby im się tutaj tak spodobało, że żal im te tereny porzucać. A ja bardzo dobrze rozumiem ich dylematy! Bo okoliczne miejsca są niesamowicie urokliwe z tymi rozlewiskami, ale czmychnąć gdzieś na południe przed zimą to też bym chciała!
Ileś razy byliśmy nad Stawami Milickimi, gdzie ponoć ptactwa jest duża obfitość. Spotykaliśmy wysprzęconych po zęby fotografów nad Biebrzą. A wychodzi na to, że prawdziwy raj ornitologa to jest tutaj! Bo na te ptaki nie trzeba “polować” o wschodzie słońca, nie trzeba pół dnia siedzieć pod zieloną kapą z aparatem udając, że cię nie ma, nie trzeba ubierać krzaka na głowę ani używać jakiś specjalistycznych gwizdków do wabienia. One tutaj włażą po prostu pod nogi albo próbują wylądować na głowie
Obsiadłe drzewo. A i tak chwilę wcześniej, zanim podeszliśmy, było ich 5 razy więcej!
Wracamy najpierw przez kukurydzę...
A potem już klasycznie - po kostki w mazi. Przez mniej lub bardzie (lub jeszcze bardziej ) grząskie pola, gdzie w lustrach wody odbija się coraz niżej wiszące słoneczko…
Bywa i też coś nietypowego na trasie! Kawałek suchej drogi lub pola! Naprawdę dziwnie się idzie bez mlaskania ziemi i ciągłego rozjeżdżania się nóg!
Tydzień wcześniej to całe okoliczne pola były jednym bagno - jeziorem. Woda stopniowo opada, jednak jeszcze sporo wody zalega tu i ówdzie.
Drogi próbujemy nieraz mijać polem, pola drogami. Kicamy po kępkach traw, ale jak można się domyślić w końcu i tak wszystkim buty przemakają (tzn. nie wiem czy można użyć tego słowa, gdy woda się wlewa górą?
A tu już nasze poszukiwane starorzecze. Ze wszystkich stron ozdabiają go krzaki obwieszone kłębami trawy - pamiątka po niedawnej powodzi i przypominajka jak wysoko szła woda niosąc ze sobą co popadnie. Teraz każdy krzaczek wygląda jak rosochaty chochoł!
A tu działo się coś dziwnego. Bo to drzewo o zanurzonych w błocie gałęziach się ruszało. Czy to tylko efekt wiatru? Czy wbite w błoto gałęzie (zapewne przez wielką wodę, która niedawno tu szalała po polach) próbują się wyrwać z błota i jednak sterczeć do góry, jak to zazwyczaj drzewa mają w zwyczaju?
Tu też coś bulgało. Ten zielony “kopczyk” zachowywał się nieco jak wulkan błotny. Coś w nim trzeszczało i od czasu do czasu wypływało z góry trochę brązowej wody. Kabak dziubał w to patykiem, zastanawiając się kiedy jednak wyskoczy ten potwór i odgryzie jej rękę
Tu przysiadamy na dłuższą chwilę. Miejsce emanuje jakąś dobrą energią i spokojem.
I wszędzie wokół, przez caluśki dzień, powietrze trzęsie się od odgłosów ptactwa. Nawoływania, kląskania i szelest łopoczących skrzydeł. Najwięcej jest chyba żurawi i łabędzi, ale innych gatunków również nie brakuje. Ptaki zachowują się jak z lekka zakręcone. Z jednej strony jakby zbierały się do odlotu (w listopadzie chyba zwykle tak postępują) a z drugiej jakby im się tutaj tak spodobało, że żal im te tereny porzucać. A ja bardzo dobrze rozumiem ich dylematy! Bo okoliczne miejsca są niesamowicie urokliwe z tymi rozlewiskami, ale czmychnąć gdzieś na południe przed zimą to też bym chciała!
Ileś razy byliśmy nad Stawami Milickimi, gdzie ponoć ptactwa jest duża obfitość. Spotykaliśmy wysprzęconych po zęby fotografów nad Biebrzą. A wychodzi na to, że prawdziwy raj ornitologa to jest tutaj! Bo na te ptaki nie trzeba “polować” o wschodzie słońca, nie trzeba pół dnia siedzieć pod zieloną kapą z aparatem udając, że cię nie ma, nie trzeba ubierać krzaka na głowę ani używać jakiś specjalistycznych gwizdków do wabienia. One tutaj włażą po prostu pod nogi albo próbują wylądować na głowie
Obsiadłe drzewo. A i tak chwilę wcześniej, zanim podeszliśmy, było ich 5 razy więcej!
Wracamy najpierw przez kukurydzę...
A potem już klasycznie - po kostki w mazi. Przez mniej lub bardzie (lub jeszcze bardziej ) grząskie pola, gdzie w lustrach wody odbija się coraz niżej wiszące słoneczko…
Bywa i też coś nietypowego na trasie! Kawałek suchej drogi lub pola! Naprawdę dziwnie się idzie bez mlaskania ziemi i ciągłego rozjeżdżania się nóg!
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 33905
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
Słońce było już za górą, na podwórku ofensywę prowadził jesienny, zimny, smolisty chłód. Zza grani dobiegało przytłumione nawoływanie gęsi (tak, to chyba gęsi były), to cichsze to znów głośniejsze, jakby się kłóciły, czy warto wlatywać w tę kolejną doliną.
Ale w końcu się pokazały i tego obrazu już nigdy nie zapomnę. Granatowiejące z każdą chwilą ciemniej niebo, na którym zapalały się pierwsze bakany gwiazd i ich, gęsi, skrzydła, podświetlane od spodu zachodzącym gdzieś za górą słońcem. Rozbłyski ich bieli oślepiały jak płatki śniegu fotografowane nocą przy fleszu. Oko nie nadążało i rejestrowałem tylko błyski, gęsi jedynie było słychać, ale migot ich skrzydeł już się od nich uwolnił i sam podążał na południe, przegrupowując dostojnie szyk swej eskadry. Są - nie ma, są - nie ma...
W tym wspomnieniu, wygenerowanym przez bubowe relacje wodno-ptasie jest tylko błysk i ciut przytłumionego nim odgłosu. Ale, dużo wcześniej, było też i tak, że sam dźwięk na pustkowiu prowadził mnie ku sobie niczym śpiew syren marynarza.
Była zima, ta wczesna i jeszcze bezśnieżna, i był Beskid Niski, a w tym wszystkim zanurzony ja i moja młodość. Może nie ta pierwsza, ale jeszcze też nie druga, bo wciąż naiwnie szukająca zachwytów nad światem.
Był też mróz i była odrealniająca wszystko mgła. Szedłem wypłaszczonym grzbietem, gdzie latem jeszcze pasiono krowy lub konie, bo pegieery zdychały już po cichu, ale nikt nie ogłosił jeszcze żadnej na nie epidemii, nikt nie usiłował leczyć z urzędu, nikt głośno nie mówił o konieczności natychmiastowej likwidacji tego błędu ustrojowego. Krowy się pasły po łąkach, mleko jak przeszkadzało to szło na cichy przerób przez pracowników lub do lasu. ale krowy miały być. Nie po to państwo kolektywizowało rolnictwo, żeby wszystkie krowy bracia ze wschodu nam pozjadali.
Tak jak i konie; po co one tam miały się półdziko wypasać, tego nikt nie wiedział, ale dopłaty z budżetu były na hodowlę, no to i konie były. Tym bardziej, że coraz więcej dzieci powiatowych funkcjonariuszy partyjnych jazdę konną opanowywało i chętnych do pokowbojowania coraz więcej było. Tylko czemuś górale, nie umieli liczyć czy co?, bo owce dla zysku z Podhala na lato przepędzali lub i koleją przewozili.
No to i trochę łąk w Beskidzie Niskim było.
Gdy tak szedłem taką łączką, z nosem w mapie i co raz poprawiając azymut na busolce, bo na dziesięć kroków można było zobaczyć nie drzewo tylko majak, rozmyty jego cień, to usłyszałem...dzwoneczki.
Nie takie krowie, czy owcze, o dźwięku głuchym i niskim, ale o tonie wysokim acz złożonym z wielu pojedynczych dzyń-dzyń o zróżnicowanej barwie dźwięku.
Strach i ciekawość mną zawładnęły. Poszedłem w stronę tych dzwonków wyobrażając sobie jakąś wielką ramę na której wisi setka tech dzwonków, a ktoś ją próbuje przenieść delikatnie, nie robiąc z tego sensacji, trawy kępy choć oszronione, z chrzęstem poddają się ostrożnym krokom, lecz co raz stopy niosącego dzwoniącą ramę się ślizgają i łapiąc równowagę potrząsa wtedy dzwoneczkami.
Już byłem blisko, już wypatrywałem tragarza tego instrumentu, gdy dzwonienie ustało a ja zastygłem zdezorientowany.
- Czyżby gość niosący te dzwoneczki zobaczył mnie i stanął czekając kiedy przejdę?
Stałem, wstrzymywałem oddech, robiłem ostrożnie kilka kroków i znów stawałam. Nic.
Przesłyszałem się? Coś mi się uroiło?
I nagle na twarzy leciutki lecz mroźny powiew, a tuż obok mnie ... dzwoneczki. Odwróciłem się gwałtownie w ich stronę, ale nikogo tam nie było. Może dwa metry ode mnie stał wysoki i rozłożysty krzak dzikiej róży. Z jego łukowatych odnóg, z trzymających się wciąż, nieopadłych listków, z czerwonych, jajowatych owocków zwisały setki sopelków.
Wszystko stało się jasne, ale ani nawet na odrobinę nie stało się mniej czarodziejskie.
Dzień wcześniej padał deszcz, rankiem wyszło nawet słońce, ale gdy tamtędy szedłem do podpłyną wraz z przechłodzoną mgłą spory mróz. Dopłyną i się rozsiadł niczym kwoka na jajach, tyle że on wyziębiał Dziamerę, Mareszke i Uherzec. Wiatr ustał niemal całkiem, a z wysiadywania lęgły się szrony na trawach, szadź na jodłach i te sople na jedynym na całej łące krzaku dzikiej róży. Gdy delikatny chuch zimy poruszył listeczkami, to część sopli zderzała się z ostrym dzyń-dzyń!
Nigdy wcześniej ani nigdy później nie napotkałem takiego grającego krzaka, aż zaczynam się na starość zastanawiać, czy to nie była jeno moja młodzieńcza imaginacja...
Postałem tak z godzinę przy tym krzaku, aż wiatr zaczął ciut mocniej dmuchać strącając sopelki. Wracałem ze strachem, że zaraz zabłądzę, że nie wrócę do Banicy gdzie mój drug Witek sam spożyje galaretę z wina marki Wino, która miała być eksperymentalną zagrychą do ziębiącego się w zamarzającym potoku spirytusu harcerskiego, czyli o mocy 65%.
Na wielkiej połaci Beskidu Niskiego od Krzywej po Wołowiec byliśmy tylko my dwaj.
Buba, bardzo przepraszam, że tak mnie naszło w Twoim wątku, było to wspomnienie spontaniczne i jak najbardziej sprowokowane Waszymi relacjami. Objętość mnie samego zaskoczyła, i coraz częściej pisząc coś zatracam się i nie kontroluję niczego poza obranym kierunkiem.
Jeśli tylko dojdziesz do wniosku, że te gryzmoły nie korespondują ze spójnym obrazem tego wątku, to wystarczy że uniesiesz brew, a już usłużni adminowie przeniosą to tam, gdzie nawet pieprz nie rośnie.
Ale w końcu się pokazały i tego obrazu już nigdy nie zapomnę. Granatowiejące z każdą chwilą ciemniej niebo, na którym zapalały się pierwsze bakany gwiazd i ich, gęsi, skrzydła, podświetlane od spodu zachodzącym gdzieś za górą słońcem. Rozbłyski ich bieli oślepiały jak płatki śniegu fotografowane nocą przy fleszu. Oko nie nadążało i rejestrowałem tylko błyski, gęsi jedynie było słychać, ale migot ich skrzydeł już się od nich uwolnił i sam podążał na południe, przegrupowując dostojnie szyk swej eskadry. Są - nie ma, są - nie ma...
W tym wspomnieniu, wygenerowanym przez bubowe relacje wodno-ptasie jest tylko błysk i ciut przytłumionego nim odgłosu. Ale, dużo wcześniej, było też i tak, że sam dźwięk na pustkowiu prowadził mnie ku sobie niczym śpiew syren marynarza.
Była zima, ta wczesna i jeszcze bezśnieżna, i był Beskid Niski, a w tym wszystkim zanurzony ja i moja młodość. Może nie ta pierwsza, ale jeszcze też nie druga, bo wciąż naiwnie szukająca zachwytów nad światem.
Był też mróz i była odrealniająca wszystko mgła. Szedłem wypłaszczonym grzbietem, gdzie latem jeszcze pasiono krowy lub konie, bo pegieery zdychały już po cichu, ale nikt nie ogłosił jeszcze żadnej na nie epidemii, nikt nie usiłował leczyć z urzędu, nikt głośno nie mówił o konieczności natychmiastowej likwidacji tego błędu ustrojowego. Krowy się pasły po łąkach, mleko jak przeszkadzało to szło na cichy przerób przez pracowników lub do lasu. ale krowy miały być. Nie po to państwo kolektywizowało rolnictwo, żeby wszystkie krowy bracia ze wschodu nam pozjadali.
Tak jak i konie; po co one tam miały się półdziko wypasać, tego nikt nie wiedział, ale dopłaty z budżetu były na hodowlę, no to i konie były. Tym bardziej, że coraz więcej dzieci powiatowych funkcjonariuszy partyjnych jazdę konną opanowywało i chętnych do pokowbojowania coraz więcej było. Tylko czemuś górale, nie umieli liczyć czy co?, bo owce dla zysku z Podhala na lato przepędzali lub i koleją przewozili.
No to i trochę łąk w Beskidzie Niskim było.
Gdy tak szedłem taką łączką, z nosem w mapie i co raz poprawiając azymut na busolce, bo na dziesięć kroków można było zobaczyć nie drzewo tylko majak, rozmyty jego cień, to usłyszałem...dzwoneczki.
Nie takie krowie, czy owcze, o dźwięku głuchym i niskim, ale o tonie wysokim acz złożonym z wielu pojedynczych dzyń-dzyń o zróżnicowanej barwie dźwięku.
Strach i ciekawość mną zawładnęły. Poszedłem w stronę tych dzwonków wyobrażając sobie jakąś wielką ramę na której wisi setka tech dzwonków, a ktoś ją próbuje przenieść delikatnie, nie robiąc z tego sensacji, trawy kępy choć oszronione, z chrzęstem poddają się ostrożnym krokom, lecz co raz stopy niosącego dzwoniącą ramę się ślizgają i łapiąc równowagę potrząsa wtedy dzwoneczkami.
Już byłem blisko, już wypatrywałem tragarza tego instrumentu, gdy dzwonienie ustało a ja zastygłem zdezorientowany.
- Czyżby gość niosący te dzwoneczki zobaczył mnie i stanął czekając kiedy przejdę?
Stałem, wstrzymywałem oddech, robiłem ostrożnie kilka kroków i znów stawałam. Nic.
Przesłyszałem się? Coś mi się uroiło?
I nagle na twarzy leciutki lecz mroźny powiew, a tuż obok mnie ... dzwoneczki. Odwróciłem się gwałtownie w ich stronę, ale nikogo tam nie było. Może dwa metry ode mnie stał wysoki i rozłożysty krzak dzikiej róży. Z jego łukowatych odnóg, z trzymających się wciąż, nieopadłych listków, z czerwonych, jajowatych owocków zwisały setki sopelków.
Wszystko stało się jasne, ale ani nawet na odrobinę nie stało się mniej czarodziejskie.
Dzień wcześniej padał deszcz, rankiem wyszło nawet słońce, ale gdy tamtędy szedłem do podpłyną wraz z przechłodzoną mgłą spory mróz. Dopłyną i się rozsiadł niczym kwoka na jajach, tyle że on wyziębiał Dziamerę, Mareszke i Uherzec. Wiatr ustał niemal całkiem, a z wysiadywania lęgły się szrony na trawach, szadź na jodłach i te sople na jedynym na całej łące krzaku dzikiej róży. Gdy delikatny chuch zimy poruszył listeczkami, to część sopli zderzała się z ostrym dzyń-dzyń!
Nigdy wcześniej ani nigdy później nie napotkałem takiego grającego krzaka, aż zaczynam się na starość zastanawiać, czy to nie była jeno moja młodzieńcza imaginacja...
Postałem tak z godzinę przy tym krzaku, aż wiatr zaczął ciut mocniej dmuchać strącając sopelki. Wracałem ze strachem, że zaraz zabłądzę, że nie wrócę do Banicy gdzie mój drug Witek sam spożyje galaretę z wina marki Wino, która miała być eksperymentalną zagrychą do ziębiącego się w zamarzającym potoku spirytusu harcerskiego, czyli o mocy 65%.
Na wielkiej połaci Beskidu Niskiego od Krzywej po Wołowiec byliśmy tylko my dwaj.
Buba, bardzo przepraszam, że tak mnie naszło w Twoim wątku, było to wspomnienie spontaniczne i jak najbardziej sprowokowane Waszymi relacjami. Objętość mnie samego zaskoczyła, i coraz częściej pisząc coś zatracam się i nie kontroluję niczego poza obranym kierunkiem.
Jeśli tylko dojdziesz do wniosku, że te gryzmoły nie korespondują ze spójnym obrazem tego wątku, to wystarczy że uniesiesz brew, a już usłużni adminowie przeniosą to tam, gdzie nawet pieprz nie rośnie.
' P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! !
Jakie miejsce takie cuda. Na pustyni - krzak gorejący, w górach - grający. A zobaczą lub usłyszą tylko wybrani, a tylko nieliczni z nich zrozumieją...góral bagienny pisze:Nigdy wcześniej ani nigdy później nie napotkałem takiego grającego krzaka
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
W gęsto padającym śniegu zagłębiamy się w lasy. Celem wycieczki jest dotrzeć nad jedno z odrzańskich starorzeczy i zrobić tam ognisko. To rozlewisko koło Starego Górnika, gdzie w kwietniu słuchaliśmy żabich chórów.
Tak jak nie lubię leżącego śniegu - to uwielbiam jak sypie. Im mocniej tym lepiej, zwłaszcza jak towarzyszy temu wiatr… Droga przed nami w wielu miejscach jest idealnie białą powierzchnią, nietkniętą żadnym tropem. Trafiamy też na stado saren, które chyba grają w berka. Przebiegły nam drogę z siedem razy!
Sanki lepiej jadą jak ma się wiosło! Co widać na załączonym obrazku
Skute lodem kałużaste drogi powoli prowadzą nas do celu.
Wody starorzecza częściowo pozamarzały. Fragmenty są zasypane śniegiem i ciężko się w ogóle domyśleć, że pod spodem jest woda. Kawałki jednak wciąż tworzą wielkie kałuże, w których odbijają się powalone konary. Acz wiosną było tu zdecydowanie ładniej!
Ognisko ze zlodowaciałych patyków nie pali się zbyt dobrze.
Duże płaty padającego śniegu niezbyt współgrają z rozgrzanym tłuszczem na patelni Mimo to jajecznicopodobna potrawa wychodzi całkiem nieźle. A może w takich okolicznościach i żwir by smakował? Toperz się ze śmieje, że ja to nawet z jajecznicy zrobię pulpę (na patelnię wrzucamy kolejno smalec gęsi, cebulę, kiełbasę, paprykę, jajka i starty oscypek)
Wracamy nadodrzańskim wałem.
Jedna z większych atrakcji to przejazd pod szlabanem!
No i byłoby chyba na tyle… No bo co jeszcze zimą robić jak wszędzie zimno i mokro?
Tak jak nie lubię leżącego śniegu - to uwielbiam jak sypie. Im mocniej tym lepiej, zwłaszcza jak towarzyszy temu wiatr… Droga przed nami w wielu miejscach jest idealnie białą powierzchnią, nietkniętą żadnym tropem. Trafiamy też na stado saren, które chyba grają w berka. Przebiegły nam drogę z siedem razy!
Sanki lepiej jadą jak ma się wiosło! Co widać na załączonym obrazku
Skute lodem kałużaste drogi powoli prowadzą nas do celu.
Wody starorzecza częściowo pozamarzały. Fragmenty są zasypane śniegiem i ciężko się w ogóle domyśleć, że pod spodem jest woda. Kawałki jednak wciąż tworzą wielkie kałuże, w których odbijają się powalone konary. Acz wiosną było tu zdecydowanie ładniej!
Ognisko ze zlodowaciałych patyków nie pali się zbyt dobrze.
Duże płaty padającego śniegu niezbyt współgrają z rozgrzanym tłuszczem na patelni Mimo to jajecznicopodobna potrawa wychodzi całkiem nieźle. A może w takich okolicznościach i żwir by smakował? Toperz się ze śmieje, że ja to nawet z jajecznicy zrobię pulpę (na patelnię wrzucamy kolejno smalec gęsi, cebulę, kiełbasę, paprykę, jajka i starty oscypek)
Wracamy nadodrzańskim wałem.
Jedna z większych atrakcji to przejazd pod szlabanem!
No i byłoby chyba na tyle… No bo co jeszcze zimą robić jak wszędzie zimno i mokro?
Mam ogromną nadzieje, ze bedzie cie nachodzic jak najczesciej!!! Co za wspaniale opowiesci! Domagam sie wiecej!Buba, bardzo przepraszam, że tak mnie naszło w Twoim wątku, było to wspomnienie spontaniczne i jak najbardziej sprowokowane Waszymi relacjami.
Wiem, ze to co innego, ale czytajac o tym twoich gesiach stanela mi przed oczami pewna scena. Jak siedzielismy nocą z toperzem na murach zamku górującego nad Gori w Gruzji, pilismy domasznie wino i gapilismy sie w dal. Mury zamku byly podswietlone reflektorami, ale w ten sposob, zeby swietlisty zamek bylo widac z dolu, z miasta. My w jego wnetrzu siedzielismy w ciemnosciach i w ogole nie widzielismy tych jasnych murow. Z otworow w murach wylatywaly nietoperze i one wpadały w swiatlo tych reflektorow. I wygladalo to z naszej strony przezabawnie, bo latające nietoperze mialy podswietlone brzuszki, jakby na tle ciemnego nieba przemykaly swietliste nietoperki!Granatowiejące z każdą chwilą ciemniej niebo, na którym zapalały się pierwsze bakany gwiazd i ich, gęsi, skrzydła, podświetlane od spodu zachodzącym gdzieś za górą słońcem
Cos niesamowitego! Jakie to musialo byc cudne! Ale ci zazdroszcze tego wspomnienia!Gdy delikatny chuch zimy poruszył listeczkami, to część sopli zderzała się z ostrym dzyń-dzyń!
Czasem sie mocno zastanawiam gdzie sie konczy rzeczywistosc a zaczyna imaginacja... Bo czesto najwiekszym problemem jest potrafic zauwazyc cos, co istnieje naprawde. A w 99% czlowiek to przeoczy. I muszą zagrac jakies wyjatkowe warunki aby jednak skierowac uwage we wlasciwą strone.czy to nie była jeno moja młodzieńcza imaginacja...
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 33905
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
Podgrzewasz prytę jak na grzańca, dodajesz odpowiednią porcję żelatyny, bełtasz i wylewasz na płaski talerz (lub trzy). Czekasz aż wystygnie, kroisz na kostkę i spełniasz toasty widelcem.buba pisze:Ale jak galareta z wina??
Oczywiście, że zamiast żelatyny można użyć galaretki agrestowej czy truskawkowej! Wedla gustu
i fantazji.
Robiliśmy też z pryty gluta, na przykład z cynamonem i tartym jabłkiem. Niestety, w odróżnieniu od galarety kisiel trzeba było zagotować i ortodoksi marudzili, że procentów drastycznie ubywa. Ale koneserzy robili swoje...
Dziś są różne kiśle (i kisiele) bez gotowania, kapitalne nowe możliwości, tylko skąd poczciwe J23 wytrzasnąć? Najbardziej podobne wydaje mi się te przez mnie robione wino ze spadów w teściowej sadzie, paru garści rodzynek i sporej ilości ryżu. Trzeba jednak dbać bardzo o higienę produkcji, bo inaczej często "myszę" łapie, a wtedy to nie nadaje się nawet na przepędzenie.
Jednak tylko dla siebie gluta robić to już mi się by nie chciało. Glut z pryty to była atrakcja wspólnych wieczornych posiedzeń przy ognisku, kociołku i gitarze.
Nietoperze od dołu podświetlane... Ha! To był odlotowy spektakl!
' P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! !
Jak tylko stopniały śniegi, ruszyliśmy na poszukiwania kolejnych starorzeczy. Tym razem mamy na oku teren pomiędzy wioską Kopanie a Nysą Kłodzką, która tutaj niedaleko wpada do Odry.
Pierwsze starorzecze przytyka do wsi.
Przedostanie się na drugą stronę jeziorka okazuje się dużo prostsze niż myśleliśmy!
I tu odkrywamy smutną prawdę - zwały śniegu faktycznie prawie wszędzie stopniały, ale wszelakie bajora nadal są zamarznięte.. Więc na piękne odbicia powalonych drzew w lustrzanej tafli wody - to raczej nie mamy co dziś liczyć A i śnieg w wielu miejscach się jeszcze przyczaił…
Nasza droga okazuje się być koszmarnie błotnista. Pokrywająca ją breja jest lepka i zasysająca. Przy każdym kroku nogę trzeba wręcz wyrywać z objęć zalegającej mazi.
Z daleka udaje się dostrzec jakieś spore ptaki, siedzące na czubku zjedzonego przez jemioły drzewa.
Wszystko na to wskazuje, że są to bieliki! Chyba jeszcze nigdy nie miałam okazji takowych napotkać!
Są też kormorany, ale to akurat bardzo codzienny widok w nadodrzańskich okolicach.
Dwa starorzecza łączy kanałopodobny potoczek.
Przypudrowane śniegiem, wijące się drogi…
A tu już kolejne rozlewisko wśród pól…
Nad nim robimy sobie pierwszy mini popas. Na herbatkę i ciasteczka. Krecik oczywiście dobrał się do nalewki. Skubaniec!
Sarny nam chyba pozazdrościły pikniku, bo stanęły jak wryte i się gapią chyba przez 15 minut!
Widoczki dalekie…
I te bardzo bliskie…
Napotykamy całkiem spory krzyż pokutny!
Dalsza wędrówka wzdłuż starorzecza wymaga ciągłego pokonywania różnych cieków wodnych.
Drzewa wmarznięte w lód…
Dziwne to drzewo na środku. Takie jakieś proste! Jakby spadło z księżyca! A może to słup?
A to chyba największa atrakcja dzisiejszej wycieczki. Powalone drzewo. Ale nie byle jakie! Drzewo gigant! I jakieś zdecydowanie zabytkowe - miało nawet tablice pomnika przyrody. Rosło na skraju rozlewiska i chyba mu podmyło korzenie. Skądinąd te korzenie jakieś takie strasznie mikre w stosunku do gabarytów pnia i korony… A może niegdyś były większe ale stopniowo zgniły?? Miejsce wywołuje bardzo sprzeczne uczucia. Bo z jednej strony ogromnie żal, że takie piękne drzewo już nie żyje, a z drugiej miejsce jest tak urokliwe, nietypowe i jedyne w swoim rodzaju, że człowiek podświadomie się cieszy, że może je oglądać i go doświadczać. Rozsiadamy się na pniu. Zakątek jest też niesamowicie nasłoneczniony i ciepły. Temperatura tu panująca jest gdzieś o 10 stopni wyższa niż na całej naszej pozostałej wędrowce. Taka wyspa lata pośrodku przedwiośnia… Leżymy więc, siedzimy, skaczemy jak małpy po konarach - a czas nieubłagalnie płynie….
Idąc dalej odkrywamy, że jakimś cudem znaleźliśmy się na terenie zamkniętego, ogromniastego pastwiska. I musimy pokonać solidną bramę, aby je opuścić!
Potem idziemy długo wzdłuż płotów, drogami zmienionymi w lodowiska...
Las jemiołowy. Nie wiem jaki to gatunek drzew tu występuje. I wiem, że te drzewa są biedactwa chore, ale jest w tym zagajniku jakiś niesamowity urok. Może przez to, że ten las jest taki… inny?
Szukanie ostatniego starorzecza jakoś nam nie idzie… Znajdujemy pola…
Malutki, prawie prostokątny stawik...
Albo grodzisko! Miejsce całe jest poryte tunelikami, jamami. Albo archeolodzy, albo poszukiwacze skarbów, albo stado wściekłych borsuków!
Już, już się nam wydaje, że docieramy nad poszukiwane bajorko, gdy odkrywamy, że ono…. płynie! Taaaaa… To Nysa Kłodzka na chwilę przed wpadnięciem do Odry.
Podążamy szlakiem zgryzionych drzew…
I w końcu się udaje!
Tu nam się podoba - tu robimy ognicho!
Oczywiście, zgodnie z tradycją naszych zimowych biwaków, ognisko ni cholery nie chce się palić. Dymi, dymi i... gaśnie…
Jak z drewnem się nie udaje - to próbujemy palić zeschłymi szuwarami
Są ognie normalne, które płoną lepiej lub gorzej, w zależności co się do nic włoży, jak rozpali, jak często dokłada itp. Są te pomarańczowe, lepliwe, żyjące własnym życiem i z lekka upiorne - takie jak mieliśmy okazję widzieć np. pod chatką w krainie pogiętych sosen ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... czyli.html )
I są też ognie, które zgasisz zalewając je benzyną. Bo one palić się nie zamierzają i są bardzo konsekwentne w tym swoim postanowieniu… Zjadamy więc letnie kiełbaski, zagryzając je kilkudziesięcioma haustami aromatycznego dymu.
Wracamy malowniczymi drogami pełnymi pośniegowych jezior.
A ciepłe barwy wieczoru mieszają się z coraz bardziej lodowatym powietrzem. Cóż… luty, nawet ten najbardziej wiosenny, ma swoje prawa….
Pierwsze starorzecze przytyka do wsi.
Przedostanie się na drugą stronę jeziorka okazuje się dużo prostsze niż myśleliśmy!
I tu odkrywamy smutną prawdę - zwały śniegu faktycznie prawie wszędzie stopniały, ale wszelakie bajora nadal są zamarznięte.. Więc na piękne odbicia powalonych drzew w lustrzanej tafli wody - to raczej nie mamy co dziś liczyć A i śnieg w wielu miejscach się jeszcze przyczaił…
Nasza droga okazuje się być koszmarnie błotnista. Pokrywająca ją breja jest lepka i zasysająca. Przy każdym kroku nogę trzeba wręcz wyrywać z objęć zalegającej mazi.
Z daleka udaje się dostrzec jakieś spore ptaki, siedzące na czubku zjedzonego przez jemioły drzewa.
Wszystko na to wskazuje, że są to bieliki! Chyba jeszcze nigdy nie miałam okazji takowych napotkać!
Są też kormorany, ale to akurat bardzo codzienny widok w nadodrzańskich okolicach.
Dwa starorzecza łączy kanałopodobny potoczek.
Przypudrowane śniegiem, wijące się drogi…
A tu już kolejne rozlewisko wśród pól…
Nad nim robimy sobie pierwszy mini popas. Na herbatkę i ciasteczka. Krecik oczywiście dobrał się do nalewki. Skubaniec!
Sarny nam chyba pozazdrościły pikniku, bo stanęły jak wryte i się gapią chyba przez 15 minut!
Widoczki dalekie…
I te bardzo bliskie…
Napotykamy całkiem spory krzyż pokutny!
Dalsza wędrówka wzdłuż starorzecza wymaga ciągłego pokonywania różnych cieków wodnych.
Drzewa wmarznięte w lód…
Dziwne to drzewo na środku. Takie jakieś proste! Jakby spadło z księżyca! A może to słup?
A to chyba największa atrakcja dzisiejszej wycieczki. Powalone drzewo. Ale nie byle jakie! Drzewo gigant! I jakieś zdecydowanie zabytkowe - miało nawet tablice pomnika przyrody. Rosło na skraju rozlewiska i chyba mu podmyło korzenie. Skądinąd te korzenie jakieś takie strasznie mikre w stosunku do gabarytów pnia i korony… A może niegdyś były większe ale stopniowo zgniły?? Miejsce wywołuje bardzo sprzeczne uczucia. Bo z jednej strony ogromnie żal, że takie piękne drzewo już nie żyje, a z drugiej miejsce jest tak urokliwe, nietypowe i jedyne w swoim rodzaju, że człowiek podświadomie się cieszy, że może je oglądać i go doświadczać. Rozsiadamy się na pniu. Zakątek jest też niesamowicie nasłoneczniony i ciepły. Temperatura tu panująca jest gdzieś o 10 stopni wyższa niż na całej naszej pozostałej wędrowce. Taka wyspa lata pośrodku przedwiośnia… Leżymy więc, siedzimy, skaczemy jak małpy po konarach - a czas nieubłagalnie płynie….
Idąc dalej odkrywamy, że jakimś cudem znaleźliśmy się na terenie zamkniętego, ogromniastego pastwiska. I musimy pokonać solidną bramę, aby je opuścić!
Potem idziemy długo wzdłuż płotów, drogami zmienionymi w lodowiska...
Las jemiołowy. Nie wiem jaki to gatunek drzew tu występuje. I wiem, że te drzewa są biedactwa chore, ale jest w tym zagajniku jakiś niesamowity urok. Może przez to, że ten las jest taki… inny?
Szukanie ostatniego starorzecza jakoś nam nie idzie… Znajdujemy pola…
Malutki, prawie prostokątny stawik...
Albo grodzisko! Miejsce całe jest poryte tunelikami, jamami. Albo archeolodzy, albo poszukiwacze skarbów, albo stado wściekłych borsuków!
Już, już się nam wydaje, że docieramy nad poszukiwane bajorko, gdy odkrywamy, że ono…. płynie! Taaaaa… To Nysa Kłodzka na chwilę przed wpadnięciem do Odry.
Podążamy szlakiem zgryzionych drzew…
I w końcu się udaje!
Tu nam się podoba - tu robimy ognicho!
Oczywiście, zgodnie z tradycją naszych zimowych biwaków, ognisko ni cholery nie chce się palić. Dymi, dymi i... gaśnie…
Jak z drewnem się nie udaje - to próbujemy palić zeschłymi szuwarami
Są ognie normalne, które płoną lepiej lub gorzej, w zależności co się do nic włoży, jak rozpali, jak często dokłada itp. Są te pomarańczowe, lepliwe, żyjące własnym życiem i z lekka upiorne - takie jak mieliśmy okazję widzieć np. pod chatką w krainie pogiętych sosen ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... czyli.html )
I są też ognie, które zgasisz zalewając je benzyną. Bo one palić się nie zamierzają i są bardzo konsekwentne w tym swoim postanowieniu… Zjadamy więc letnie kiełbaski, zagryzając je kilkudziesięcioma haustami aromatycznego dymu.
Wracamy malowniczymi drogami pełnymi pośniegowych jezior.
A ciepłe barwy wieczoru mieszają się z coraz bardziej lodowatym powietrzem. Cóż… luty, nawet ten najbardziej wiosenny, ma swoje prawa….
Kolejnych nadrzecznych bajorek i rozlewisk szukamy w okolicach wsi Mikolin. Od miejscowości wbijamy w polną drogę prowadzącą na południe.
Już na samym początku znajdujemy fajną jemiołę. Planujemy ją zabrać w drodze powrotnej, ale okaże się, że wracamy zupełnie inaczej. Więc łupów z wycieczki tym razem brak.
Chwilę później bita droga zmienia się w płytówkę, więc już mamy nadzieję, że zaraz wleziemy na jakieś ciekawe ruiny. Ale płyty kończą się tak samo nagle i niespodziewanie jak się zaczęły. Z atrakcji dodatkowych znajdujemy tylko czachę. Omszała i z lekka niekompletna - z jednej strony coś ją wyżarło. I nie wiem nawet do kogo mogła należeć. Ot kolejny mieszkaniec lasu przeszedł do historii…
Pierwsze bajorko jest przy samej drodze.
Drugiego trzeba nieco poszukać na bezdrożach.
Przedzieramy się przez powalony przez bobry zagajnik (co daje nadzieję, że gdzieś tam musi być woda). Skądinąd po kiego diabła bobry zgryzają drzewa tak daleko od wody? Zęby je swędzą? Te drzewa potem leżą nieużywane, więc tak trochę szkoda...
Jest też miły brzeziniak. Tutejsze brzozy na szczęście okazały się dla bobrów niesmaczne.
Tropem ściętych drzew docieramy do wody. To pierwsze plusnęło w jej toń.
Dziwny glon (czy inna rzęsa wodna) porasta lód!
Odnalezione jeziorko ma chyba teraz większą powierzchnię niż zazwyczaj.
Krótki popas herbatkowy.
W stronę wału nad Nysą Kłodzką suniemy przez mniej lub bardziej rozmiękłe pola pokukurydziane.
Nie tylko my obraliśmy taką trasę!
Ledwo wyłazimy na wał - to naszym oczom ukazują się kolejne rozlewiska, w większości jeszcze skute lodem.
Jedno wybitnie przypada nam do gustu, więc postanawiamy je obejść.
Prosto nie jest, przeszkody są i wodne, i lądowe. Takie do przeskakiwania, przepełzania albo przełażenia górą metodą wspinaczą. Skądinąd bardzo ciekawe, że kabak jak idzie wałem albo ścieżką to niezmiernie marudzi, że jest zmęczona, nóżki bolą, trzeba wziąć na barana bo po prostu dziecko jest na skraju wyczerpania. Ale jak się zacznie wiatrołom (albo raczej bobrołom albo teren bagienny czy poprzecinany rzeczułkami, które nijak przeskoczyć i trzeba budować mosty - to zmęczenie pryska jak bańka mydlana, a dziecko pomyka jak rączy jeleń! Jedno też jest pewne - jej ze względu na mniejsze gabaryty dużo łatwiej jest pokonywać chaszcz i leśne zatory - i chyba ją to bardzo cieszy, gdy widzi, że tatuś znowu utknął pod zwalonym pniem albo walnął łbem o korzeń, pod którym reszta ekipy przelazła bezproblemowo.
Takie oto miłe miejsce znaleźliśmy sobie na biwaczek.
Ognisko się nieźle pali, póki się w nie dmucha
Wypróbowana technika przekraczania cieków wodnych. Najpierw rzut kabakiem... (czasem za kabakiem lecą plecaki )
a potem można już skakać
Wracamy do Mikolina. Wioska majaczy gdzieś na horyzoncie.
Tuptamy drogami o różnych nawierzchniach.
A nad głowami kołują coraz to kolejne klucze.
Tu już Mikolin i zabudowania przypałacowe. Znaczy wycieczka dobiegła końca.
Już na samym początku znajdujemy fajną jemiołę. Planujemy ją zabrać w drodze powrotnej, ale okaże się, że wracamy zupełnie inaczej. Więc łupów z wycieczki tym razem brak.
Chwilę później bita droga zmienia się w płytówkę, więc już mamy nadzieję, że zaraz wleziemy na jakieś ciekawe ruiny. Ale płyty kończą się tak samo nagle i niespodziewanie jak się zaczęły. Z atrakcji dodatkowych znajdujemy tylko czachę. Omszała i z lekka niekompletna - z jednej strony coś ją wyżarło. I nie wiem nawet do kogo mogła należeć. Ot kolejny mieszkaniec lasu przeszedł do historii…
Pierwsze bajorko jest przy samej drodze.
Drugiego trzeba nieco poszukać na bezdrożach.
Przedzieramy się przez powalony przez bobry zagajnik (co daje nadzieję, że gdzieś tam musi być woda). Skądinąd po kiego diabła bobry zgryzają drzewa tak daleko od wody? Zęby je swędzą? Te drzewa potem leżą nieużywane, więc tak trochę szkoda...
Jest też miły brzeziniak. Tutejsze brzozy na szczęście okazały się dla bobrów niesmaczne.
Tropem ściętych drzew docieramy do wody. To pierwsze plusnęło w jej toń.
Dziwny glon (czy inna rzęsa wodna) porasta lód!
Odnalezione jeziorko ma chyba teraz większą powierzchnię niż zazwyczaj.
Krótki popas herbatkowy.
W stronę wału nad Nysą Kłodzką suniemy przez mniej lub bardziej rozmiękłe pola pokukurydziane.
Nie tylko my obraliśmy taką trasę!
Ledwo wyłazimy na wał - to naszym oczom ukazują się kolejne rozlewiska, w większości jeszcze skute lodem.
Jedno wybitnie przypada nam do gustu, więc postanawiamy je obejść.
Prosto nie jest, przeszkody są i wodne, i lądowe. Takie do przeskakiwania, przepełzania albo przełażenia górą metodą wspinaczą. Skądinąd bardzo ciekawe, że kabak jak idzie wałem albo ścieżką to niezmiernie marudzi, że jest zmęczona, nóżki bolą, trzeba wziąć na barana bo po prostu dziecko jest na skraju wyczerpania. Ale jak się zacznie wiatrołom (albo raczej bobrołom albo teren bagienny czy poprzecinany rzeczułkami, które nijak przeskoczyć i trzeba budować mosty - to zmęczenie pryska jak bańka mydlana, a dziecko pomyka jak rączy jeleń! Jedno też jest pewne - jej ze względu na mniejsze gabaryty dużo łatwiej jest pokonywać chaszcz i leśne zatory - i chyba ją to bardzo cieszy, gdy widzi, że tatuś znowu utknął pod zwalonym pniem albo walnął łbem o korzeń, pod którym reszta ekipy przelazła bezproblemowo.
Takie oto miłe miejsce znaleźliśmy sobie na biwaczek.
Ognisko się nieźle pali, póki się w nie dmucha
Wypróbowana technika przekraczania cieków wodnych. Najpierw rzut kabakiem... (czasem za kabakiem lecą plecaki )
a potem można już skakać
Wracamy do Mikolina. Wioska majaczy gdzieś na horyzoncie.
Tuptamy drogami o różnych nawierzchniach.
A nad głowami kołują coraz to kolejne klucze.
Tu już Mikolin i zabudowania przypałacowe. Znaczy wycieczka dobiegła końca.
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 33905
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
Blisko, blisko. Zęby bobrów, jak u wszystkich gryzoni, rosną całe życie i bobry muszą je ścierać. A poza tym, to bobry nie żywią się drewnem ściętych drzew ale ścinają drzewa aby dobrać się do swojego przysmaku - młodych gałązek.buba pisze:Skądinąd po kiego diabła bobry zgryzają drzewa tak daleko od wody? Zęby je swędzą?
Martwe drzewa są domem i pokarmem wielu owadów, grzybów, mchów i całej rzeszy mikroskopijnego drobiazgu.buba pisze:Te drzewa potem leżą nieużywane, więc tak trochę szkoda...
buba+?góral bagienny pisze:co wyrośnie z kabaka???
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 33905
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
Sama jestem tego bardzo ciekawa... Napewno jakby chciala sie wloczyc tak jak my - to bedzie jej latwiej, bo poki co wydaje mi sie, ze nie ma "wbudowanych ograniczen" takich jak ja... Bo ja bardzo marzne, szybko sie męcze, łatwo sie przeziębiam, jestem dosc powolna - a ona nie ma z tym problemow. A to są rzeczy bardzo utrudniajace wedrowki. A co bedzie lubic i chciec - to juz tylko czas pokaze! Napewno w wielu kwestiach jest zupelnie inna ode mnie np. lubi blyszczace sukienki z falbankami i rozowe jednorożce - jak wszystkie małe dziewczynki (a mnie to zawsze odrażałogóral bagienny pisze:ale co wyrośnie z kabaka???
Na wycieczkę ruszamy spod pomnika w Mikolinie. To jeden z moich ulubionych, bo taki osadzony w klimacie miejsca. Pamiątka forsowania Odry to i łodzie z cokołu wystają! Były kilka lat temu zakusy władz, żeby go zniszczyć, ale na szczęście stoi dalej i cieszy oko!
No bo czy gdzieś jeszcze jest pomnik z łódkami?
Na wielu bajorach zalega jeszcze lód. Wiosna tego roku coś nie może się zacząć (taaaaa... ani półtora miesiąca później też nie
Jest też jakiś straszny wysyp saren! Przez cały dzień naliczyliśmy ich chyba ze 40! Kabak stwierdza, że może zamiast nauki wędkowania byśmy lepiej zaczeli polować: "To by było łatwiejsze! Patrz mama - ile jedzenia się marnuje!" Czy wszystkie dzieci tak mają?
Zamierzamy dziś odwiedzić starorzecza położone między wioskami Popielowska Kolonia a Wielopole. I tu przeżywamy spore zaskoczenie, bo miejsce jest inne niż wszystkie dotychczas odwiedzone nadodrzanskie bajorka. Starorzecza pokochałam głównie dzięki temu, że są dzikie, niezagospodarowane i wszyscy o nich zapomnieli. Tu niestety jest inaczej. Tu już dotarła tabliczkoza i szlakoza Przez to klimaty trochę jak w miejskim parku.. Acz same rozlewiska sympatyczne.
Tablice kierują również do pomnika przyrody "Dębu Klara". Zapewne gdyby nie one - to nikt by go nie zauważył. Jest jedno drzewo odrobinę bardziej sękate od innych, ale w niczym nie przypomina imponujących dębów z jednej z naszych poprzednich wycieczek, czy chociażby tych z oławskich wałów. A poza tym owo drzewo chyba i tak już dawno uschło.
Najbardziej malownicze są chyba walające się wokół jego omszałe fragmenty.
Potem idziemy szukać jeziorka Gęsi Dół, położonego po przeciwległej stronie wału.
Wielopole z oddali prezentuje się całkiem klimatycznie.
Gęsi Dół to chyba najbrzydsze starorzecze z tych póki co odwiedzonych. Gładkie brzegi, żadnych zarośli, powalonych drzew, urokliwych zatoczek. Ot jakby wykopać dziurę i nalać wody. Wszystko takie łyse, gołe i na widoku…
Chcieliśmy tu palić ognisko, ale nic tu po nas. I jak się potem okazuje - to była rewelacyjna decyzja, bo inne miejsce, które na nas czekało - okazało się obłędnie piękne!
Wracamy nad Odrę.
Po drodze kilka ciekawych “kompozycji drzewnych”.
Cieniowane pnie…
A jakby ktoś, pośrodku niczego, postanowił zasiąść na tronie - to ma niepowtarzalna okazję!
Spod kibla udaje się wypatrzeć ogromne łachy piachu po drugiej stronie rzeki! Dotarcie do nich nie jest bardzo proste, wymaga przedarcia się przez chaszcz, bagienka, pole oblepiające gliną po kolana, a na koniec gęsty zasiek kolczastych krzaków. Po parkowych klimatach znad starorzeczy - cieszy to podwójnie!
Warto pokonać te przeszkody, aby móc się rozkoszować dziką plażą!
Tu spędzamy kilka kolejnych godzin słuchając plusku wody, ściągając z końca łachy gałęzie o aromacie wodorostu, rozważając czemu ogniskowy dym wali zdechłą rybą, ryjąc w piasku i huśtając się na gałęziach. Ech… żeby ten piach był jeszcze słoneczny i wygrzany!
Wieczorem pogoda się pogarsza. Nadciągają ciemne chmury, których ponury kolor potęguje podświetlający pasek zachodzącego słońca.
Zrywa się też wiatr, który wieje wszędzie wokół jak oszalały - tylko nie u nas! Nasza łacha chroniona jest skarpą, którą porasta gęsta ściana tarnin albo innych kolczastości. Widzimy więc gnące się drzewa po drugiej stronie rzeki, latające gałęzie pod okazami zjedzonymi przez jemiołę, słychać wycie wiatru nad skarpą - a my siedzimy w miejscu jakby z innego wymiaru! Zacisznym i jak się potem okazuje, o chyba 15 stopni cieplejszym!
Z wiatrem urywającym łeb niestety musimy się spotkać - w czasie powrotu. Bo przychodzi taki czas, że trzeba opuścić naszą przyjazną piaszczystą wyspę!
No bo czy gdzieś jeszcze jest pomnik z łódkami?
Na wielu bajorach zalega jeszcze lód. Wiosna tego roku coś nie może się zacząć (taaaaa... ani półtora miesiąca później też nie
Jest też jakiś straszny wysyp saren! Przez cały dzień naliczyliśmy ich chyba ze 40! Kabak stwierdza, że może zamiast nauki wędkowania byśmy lepiej zaczeli polować: "To by było łatwiejsze! Patrz mama - ile jedzenia się marnuje!" Czy wszystkie dzieci tak mają?
Zamierzamy dziś odwiedzić starorzecza położone między wioskami Popielowska Kolonia a Wielopole. I tu przeżywamy spore zaskoczenie, bo miejsce jest inne niż wszystkie dotychczas odwiedzone nadodrzanskie bajorka. Starorzecza pokochałam głównie dzięki temu, że są dzikie, niezagospodarowane i wszyscy o nich zapomnieli. Tu niestety jest inaczej. Tu już dotarła tabliczkoza i szlakoza Przez to klimaty trochę jak w miejskim parku.. Acz same rozlewiska sympatyczne.
Tablice kierują również do pomnika przyrody "Dębu Klara". Zapewne gdyby nie one - to nikt by go nie zauważył. Jest jedno drzewo odrobinę bardziej sękate od innych, ale w niczym nie przypomina imponujących dębów z jednej z naszych poprzednich wycieczek, czy chociażby tych z oławskich wałów. A poza tym owo drzewo chyba i tak już dawno uschło.
Najbardziej malownicze są chyba walające się wokół jego omszałe fragmenty.
Potem idziemy szukać jeziorka Gęsi Dół, położonego po przeciwległej stronie wału.
Wielopole z oddali prezentuje się całkiem klimatycznie.
Gęsi Dół to chyba najbrzydsze starorzecze z tych póki co odwiedzonych. Gładkie brzegi, żadnych zarośli, powalonych drzew, urokliwych zatoczek. Ot jakby wykopać dziurę i nalać wody. Wszystko takie łyse, gołe i na widoku…
Chcieliśmy tu palić ognisko, ale nic tu po nas. I jak się potem okazuje - to była rewelacyjna decyzja, bo inne miejsce, które na nas czekało - okazało się obłędnie piękne!
Wracamy nad Odrę.
Po drodze kilka ciekawych “kompozycji drzewnych”.
Cieniowane pnie…
A jakby ktoś, pośrodku niczego, postanowił zasiąść na tronie - to ma niepowtarzalna okazję!
Spod kibla udaje się wypatrzeć ogromne łachy piachu po drugiej stronie rzeki! Dotarcie do nich nie jest bardzo proste, wymaga przedarcia się przez chaszcz, bagienka, pole oblepiające gliną po kolana, a na koniec gęsty zasiek kolczastych krzaków. Po parkowych klimatach znad starorzeczy - cieszy to podwójnie!
Warto pokonać te przeszkody, aby móc się rozkoszować dziką plażą!
Tu spędzamy kilka kolejnych godzin słuchając plusku wody, ściągając z końca łachy gałęzie o aromacie wodorostu, rozważając czemu ogniskowy dym wali zdechłą rybą, ryjąc w piasku i huśtając się na gałęziach. Ech… żeby ten piach był jeszcze słoneczny i wygrzany!
Wieczorem pogoda się pogarsza. Nadciągają ciemne chmury, których ponury kolor potęguje podświetlający pasek zachodzącego słońca.
Zrywa się też wiatr, który wieje wszędzie wokół jak oszalały - tylko nie u nas! Nasza łacha chroniona jest skarpą, którą porasta gęsta ściana tarnin albo innych kolczastości. Widzimy więc gnące się drzewa po drugiej stronie rzeki, latające gałęzie pod okazami zjedzonymi przez jemiołę, słychać wycie wiatru nad skarpą - a my siedzimy w miejscu jakby z innego wymiaru! Zacisznym i jak się potem okazuje, o chyba 15 stopni cieplejszym!
Z wiatrem urywającym łeb niestety musimy się spotkać - w czasie powrotu. Bo przychodzi taki czas, że trzeba opuścić naszą przyjazną piaszczystą wyspę!
Dzieci to urodzeni pragmatycy.buba pisze:Czy wszystkie dzieci tak mają?
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.