Za moich czasów matura była traktowana drugorzędnie, chyba że ktoś chciał na studia. Ja nie chciałem. Chciałem iść do biura urządzania lasu w Przemyślu. Ale na odczepnego, a nuż się kiedyś przyda, wypadało zdać. Przed maturą zawarliśmy sojusz z drugim, z którym darłem koty całe trzy lata (tyle z nim mieszkałem w internacie). On był cienki z polskiego, ja z kolei z prac pisemnych poniżej piątki nie schodziłem (szóstek wtedy nie było). On miał załatwione rozwiązania z matematyki, a ja z tego przedmiotu nie czułem się najmocniejszy. No to machniom: ja jemu napiszę rozwinięcie wypracowania, a on mi udostępni wyniki z matematyki. Na polskim napisałem więc dwie prace. Dałem czadu, że hej, pisząc dwie prace. Ale jednego sformułowania do dziś nie mogę przeboleć, że tak spieprzyłem. napisałem "ha ha ha, a czy śmierć można PRZEŻYĆ?" A powinienem "he he he, a czy śmierć można PRZEŻYĆ?" Chodziło o Kordiana, który przeżył już wszystko oprócz śmierci.
Matematyka zaczęła się od wypadnięciu na podłogę jednemu z klasy. Ten jak gdyby nigdy nic, najspokojniej w świecie pozbierał je i usiadł na swoim miejscu. Numer miał być taki: mój sojusznik miał o ścisłe określonej godzinie wyjść do łazienki i wyrzucić przez okno spisane wcześniej zadania. Student ostatniego roku matematyki miał o ściśle określonej godzinie, kilka sekund po wyrzuceniu zadań zjawić się pod oknem, zabrać kartkę, wrócić do opłaconego przez koalicjanta hotelu i spokojnie rozwiązać zadania. Potem o ściśle określonej godzinie miał wrzucić rozwiązania do łazienki, gdzie od sekundy był mój koalicjant, który zabrał kartkę. Po przepisaniu miał schować kartkę w tablicach matematycznych, a moim zadaniem było skorzystanie właśnie z tych, gdzie było rozwiązanie.
Ale że mieliśmy w klasie dwóch bardzo dobrych matematyków, którzy sami rozwiązali i puścili wyniki po sali, to w zasadzie przedmiot ten był z głowy. Z polskiego ustnego pamiętam tylko tyle, że był. I że się go cokolwiek bałem, bo z odpowiedzi ustnych zawsze miałem 2. Jedynek wtedy nie było.
Nasz rok był królikiem doświadczalnym, bo wprowadzono na maturze obowiązkową wiedzę o społeczeństwie zwaną propedeutyką. Prowadzący zajęcia historyk podał nam zagadnienia, jakie będą obowiązywały, baaaardzo dobitnie zaznaczając, że nie są to pytania. Jakoś tak dziwnie się składało, że te zagadnienia były pomieszane, a ich liczba (60) dzieliła się przez trzy. Miały być trzy pytania. Nietrudno więc dojść, że w zestawie najprawdopodobniej będzie pytanie - przepraszam, zagadnienie - pierwsze, dwudzieste i czterdzieste i tak dalej. Była też druga zagwozdka; czy zestawy będą ułożone po kolei. Ale mieliśmy także dwóch speców od tego przedmiotu. Jednym z nich byłem ja. No to my szliśmy na początku, na przeszpiegi. Jeśli ja dostałem zagadnienia 1, 21 i 41, to znaczy, że pierwsza część przypuszczeń była słuszna. Była. A jeśli drugi po mnie dostanie zagadnienia 2, 22 i 42, to sprawdzi się nasza druga hipoteza. Sprawdziła się. Jako trzeci wchodził niewiele nam ustępujący, a pozostali mieli czas na wyszlifowanie tego, z czego mieli być pytani. Nagle zrobił się popłoch; dyrektor poprzestawiał pytania! następny wszedł z przerażeniem w oczach. Ale dostał to, co miał dostać, bo historyk czujnie przywrócił poprzedni układ.
O biologii nic nie napiszę, bo nie wiem, po ilu latach nasz numer się przedawnia
.
Podsumowując: maturę zdałem. Mój sojusznik oblał. Z polskiego pisemnego. Narobił byków we wstępie i zakończeniu, ale nikt w to do dziś nie wierzy. Sądzą, że ja z premedytacją narobiłem kilka błędów ortograficznych
.
W tym roku właśnie maturę zdaje moja córka. Była poważna obawa, że pierwsza połowa roku to będzie piekło. Bo żona z igły zawsze robi kombajn, nie widły. A wiadomo od lat, że to nie zdający, ale ich rodzice znacznie bardziej się denerwują. Ale pod koniec stycznia żona złamała nogę i przejmowała się nią, a córka mogła w spokoju się uczyć... I teraz podkpiwamy z niej pytając, co sobie złamie za cztery lata, gdy maturzystą będzie syn...