Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
Moderator: Moderatorzy
Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
W Tarnowie mamy przesiadkę. Koło godziny czekamy na pociąg do Krynicy. Idę więc połazić po okolicy. Zza zarośli sterczy wieża ciśnień, więc kierunek mojego spaceru od początku jest zdefiniowany.
Wieża, tak jak przypuszczałam, jest opuszczona - tylko że niestety cała pokratowana. Spotykam tu jednak dwóch miejscowych chłopaczków, którzy pokazuja jak przejść pod kratą. Oni to smykną jak wąż, a ja to się mieszczę tak na ledwo co. Trochę muszą mnie pociągnąć za ręce i popchać za nogi. Śmiechu przy tym jest kupa Wieża jest w środku betonowa, ma fajne balkoniki i solidne drabiny prowadzące na kolejne piętra.
Chłopaki opowiadają, że w tym rejonie często kręcą się sokiści i w razie jak się pojawią - to żebym się schowała. Oni będą z nimi gadać, bo jako dzieciakom i tak nic nie zrobią. Tak się dowiaduję, że mają po 12 lat. Dawno nie spotkałam tak miłej, rozgarniętej i sympatycznej młodzieży.
Zwiedziwszy wieżę postanawiają mi jeszcze pokazać myjnię PKP. Nieraz miałam okazję się włóczyć po różnych okolicach przykolejowych, ale czegoś podobnego jeszcze nie widziałam! Ogromne, włochate szczotki przy opuszczonym torze! Ale odkrycie! Zawsze bardzo cieszy jak się odwiedzi coś tak niespotykanego!
W Tarnowie jest też ponoć cmentarzysko lokomotyw, węgierski bunkier i opuszczona apteka - ale to już nie tym razem. Za mało czasu i głupio jakby pociąg nawiał.
Z chłopakami mam kupę wspólnych tematów. Wymieniamy się namiarami różnych ciekawych miejsc. Na którymś etapie rozmowy zupełnie zapominam, że to dzieci, bo gada się z nimi jak z ekipą dobrych znajomych. Lubimy takie same klimaty, mamy podobne poglądy na różne istotne sprawy. Jedynie czas postrzegamy zupełnie inaczej. Dla mnie np. 5 lat to jak mgnienie, dla nich - cała wieczność. Zawsze miałam duże zwątpienie w młode pokolenie, ale tacy jak ci dwaj dają nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Na koniec chłopaki prawią mi wielki komplement - mówią, że chcieli by mieć taką mamę jak ja Bo np. mogli by pojechać ze mną w Beskid Sądecki z plecakiem i spać w szałasach, a tak muszą czekać jeszcze wiele lat aż dorosną. W sumie jak się okazuje - jestem sporo starsza od ich mam Machamy sobie, gdy pociąg odjeżdża. Mam nadzieję, że wyrosną na fajnych ludzi i w konfrontacji ze światem nie zatracą radości, głowy pełnej pomysłów i zdrowego spojrzenia na wiele problemów.
Więcej zdjęć z przykolejowego Tarnowa w relacji:
https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... -2024.html
Pociąg do Krynicy jest jednym z najwolniejszych jakie napotkałam - prawie jak dawnymi czasy przez Wałbrzych. Niecałe 100 km pokonuje chyba w 3.5 godziny! Plus taki, że jedzie się bardzo przyjemnie, bo trafiła się nam stara jednostka. Nie duje zimnem, więc już po wejściu moge schować wszystkie polary, szaliki i czapki, które ostatnimi laty zabieram na każdą letnią podróż pociągiem, coby nie skończyć z zawianymi zatokami czy bólem gardła. Okna są pootwierane, ale dzisiaj jest na tyle upalnie, że to nie przeszkadza (no i jedziemy wolno Po pociągu goni ciepły wiatr Wokół pagórkowata okolica. Co chwilę stajemy na małych stacyjkach.
W końcu dojechalim. Krynica dworzec PKP - rozpoczyna się nasza wycieczka!
Robimy ostatnie zakupy i jedziemy na miejsce planowanego startu wędrówki. Ruszamy z pól pomiędzy wsiami Mochnaczka Wyżna a Mrokowce i kierujemy się w stronę pagóra Dzielec. Nie wiem czy to jest Sądecki czy już Niski, ale w sumie dla nas nie ma to przecież żadnego znaczenia. Ktoś kiedyś coś tam ponazywał i na którejś łące być może przekraczamy takową "granicę".
Przed Dzielcem mijamy szereg dogodnych biwakowo łąk, ale wydaje się nam jeszcze za wcześnie na szukanie noclegu. Mijamy je i tuptamy dalej.
Potem wchodzimy w lasy.
Za przełęczą Beskid skręcamy na szutrową drogę, gdzie mignie czasem jakiś widoczek.
Łąki pojawiają się przed Izbami, ale są wykupione przez jakieś gospodarstwo - ogrodzone, otabliczkowane i wykoszone do ziemi. Próbujemy dwukrotnie wbijać na pogranicze łąk i lasów, ale pakujemy się jedynie w jakieś bagna po uszy. Komary chcą nas zjeść żywcem, a strzyżaki przyklejają się do skóry i machają łapkami, że się trzeba oskrobywać patykiem. Czemu się tak upieramy na nocleg przed Izbami? A no bo chcieliśmy dotrzeć do pewnej chatki, ale jutro. Dziś jest sobota, więc mamy obawy, że w chatce będzie tłum. Zawsze tak jest w weekendy, że nie ma gdzie szpilki wetknąć, a od niedzielnego wieczoru sprawa ulega drastycznej poprawie. Plan był więc dziś spać gdzieś między Dzielcem a Izbami, jutro przez Lackową i Bieliczną zejść do Ropek. No ale wszystkie znaki na niebie i ziemi starają się nam uzmysłowić, że to nie jest dobry plan. Ba! Że on nie jest realny i nie ma się co upierać. No cóż... Zatem los tak chciał i już dziś walimy do chatki. Nie wiemy czy uda się dotrzeć przed zmrokiem i co tam zastaniemy, no ale wyjścia nie ma.
Wioska zwana Izby przypomina bardziej willowe osiedle pod Wrocławiem niż Beskid Niski jaki pamiętam z dawnych lat. Panuje straszliwy kociokwik - z przydomowych ogródków jak nie łupie muzyka to niesie się wizg kosiarek, pił czy wiertarek. Co chwilę mija nas jakiś rozpędzony quad, wataha rowerzystów w gorejącym błękicie lub pańcia z czerwonymi włosami ledwo dająca radę utrzymać na smyczach 3 wściekłe basiory ras ogromnych. W tym momencie zastanawiamy się czy może nie popełniliśmy jakiegoś karygodnego błędu i może jednak należało iść na spacer do lasu w Oławie - jest bardziej dziko. W najgorszym g... można się jednak doszukać pozytywów - nic nas nie zatrzymuje i mimo wbijających w ziemię plecaków, trasę przez wioskę pokonujemy bardzo dziarskim krokiem. Grunt to motywacja, a my ją mamy - opuścić to miejsce jak najszybciej!
Z przyjemnych rzeczy to w Izbach rzucił się w oczy drewniany dom, z zachodzącym słońcem odbijającym się w szybach...
I dwie stare kapliczki...
Ciemnieje już. Do chatki Lipka docieramy już porządnie zmęczeni i w świetle latarek. Jak widać wyczerpaliśmy już na dziś pulę niepowodzeń noclegowych - mimo soboty jest pusto. Chatynka jest ekstremalnie nowa, bo zbudowano ją w kwietniu tego roku.
Pachnie świeżym drewnem - jakby nos włożyć do tartaku Zdjęcia zrobione rano:
Szczelna, zaciszna, miła dla oka. Może można było jeszcze dodać pięterko? Miejsce jest, a pojemność mocno by wzrosła. Chatka jest wyposażona w piec, miednicę i musztardę. Pieca nie rozpalamy - jest ciepło. Musztardę mamy swoją. Miednica się jednak przyda, bo ruszamy w stronę pobliskiego potoku w celach kąpielowych.
Wyjątkowo wspaniały jest ten potoczek! Pluskamy się, pluskamy i nie możemy przestać! Miły, ciepły wieczór! Jak na polskie góry to rewelacyjnie ciepły i pogodny! A nad nami miliony gwiazd!
Rozpalamy ognisko, a wokół nas skaczą świerszcze giganty. O dziwo nie grają w ogóle - skupiają się na skakaniu. Wskakują nam na kolana, w kanapki, do herbaty - co za skubańce? Kilka jest nawet samobójców, które dają susa w ognisko... Niestety nie ma już jak ich uratować... Oprócz świerszczy w ognisku pieką się też nasze grzanki
Układamy się spać w chatce na bardzo wygodnych ławach.
Spało się wyśmienicie - chyba z 12 godzin!
Kolejny dzień wstaje niestety pochmurny. Tak się kończą miłe, ciepłe wieczory... Idziemy w stronę Banicy, mijamy malowniczo rozlane potoczki.
Ukwiecone łąki.
Banica i jej pierzaści mieszkańcy.
Cerkiew w Banicy.
Idziemy w stronę Mochnaczki. Droga i potok przeplatają się w różnych konfiguracjach.
Stara chałupa/bacówka. Nie wchodziliśmy do środka, bo była daleko. Zdjęcie zrobione na dużym zoomie.
Na falistych wzgórzach pasą się konie.
Są też Muuuuuuuućki!
Czasem chudobie towarzyszy zmotoryzowany pasterz.
Miło się wędruje łąkami - zielono, płowo... Czasem żółto od kwiatków lub czerowno od jarzębin. Jedyny problem, że czasem trochę popaduje... No ale na tyle delikatnie, że nawet nie wyciagamy kurtek.
Ładnie się prezentuje cerkiew od tej strony
Mijamy mostek, przystanek w Mochnaczce i zaraz odnajdziemy zamknięty sklep. No niedziela...
Podjeżdżamy do Tylicza stopem. Tzn. połowę drogi przeszliśmy zanim ktoś się zatrzymał. Zabiera nas babka, która kompletnie nie ma miejsca. Auteczko jest malutkie, a ona wiezie dziecko, dwa foteliki, torby i laptop, który się nie zamyka. Ale to ona jest na tyle miła i pomocna, że się zatrzymała, żeby nas zabrać. Pakujemy się więc, wyciągamy wszystkie bambetle i deliberujemy jak to włożyć, żeby się wszystko zmieściło, drzwi się zamknęły, dziecko ani ciasto nie uległy zgnieceniu, a komputerowi nie urazić klapki, bo wtedy zacznie opadać i będzie kłopot. Jadą też duże, puste auta, które decydują się zatrzymać, ale tylko po to aby podrzeć ryja - na nas i na miłą babkę, że tarasujemy drogę i oni muszą na chwilę zdjąć nogę z gazu i ominąć. Jeden nawet straszy policją i robi nam zdjęcia. Jak to przypadkiem czytasz krawaciarzu - to podeślij te zdjęcia, będą do relacji i na coś się chociaż przydasz - ty i twój wspaniały telefon!
W końcu jakoś się pakujemy - ja mam na kolanach komputer, toperz plecak, a dziecko ciasto. Plecak ma się dobrze, komputer też chyba ochroniłam, najgorzej skończyło ciasto, bo chyba połowa została zeżarta
W Tyliczu też nie ma otwartego sklepu. Jak tak dalej pójdzie to zaczną w gazetach się pojawiać komunikaty, że we wschodniej Małopolsce grasuje szajka i masowo kradnie ziemniaki z piwnic Na szczęście znajdujemy knajpę, "Pokusa" się zwie i można tam zjeść obiad. Wizja znikających ziemniaków zostaje więc odrobinę odłożona w czasie
Pogoda, oględnie mówiąc, nie poprawia się... Chcemy się dostać dziś do Wojkowej, ale widzimy, że szanse na to są nie za duże. Odległość spora, a jak to bywa z nami i stopem - to wiadomo... Najpierw z godzinę/półtorej łapiemy na obrzeżach Tylicza (tu jest zadaszenie niedaleko, więc w razie ulewy jest się gdzie schować). Zatrzymał się jedynie pijany rowerzysta Rozważał jak przywiązać po obu stronach roweru nasze plecaki, Toperza chciał wziać na bagażnik, a mnie na kierownicę Myślę, że mogłoby to być realne, gdyby nie to, że facet sam miał problemy z równagą i utrzymaniem w pionie nawet nie obciążonego roweru. No ale szacun, że chciał i próbował! Ostatecznie więc decydujemy się iść pieszo, bo prędzej nas tu zima zastanie niż trafi się jakiś środek transportu. Ruch jest całkiem spory, a rejestracje z połowy świata. Idziemy z pół godziny i zdarza się cud! Zapyla obok mała terenówka - chyba stówą! I nagle wciska hamulec aż dym poszedł! A potem daje na wsteczny. Ki diabeł?? Jedzie myśliwy. Mówi, że nigdy nie brał stopowiczów, ale myśmy go zaintrygowali przerośniętymi plecakami i odzieniem kojarzącym się nieco z kumplami po fachu - ciekawość zwyciężyła. Jedzie wprawdzie do Powroźnika, więc wysadzi nas na skrzyżowaniu. W drodze rozmowa schodzi na tematy tzw. polityczno - społeczno- obyczajowe i kończy się tak, że koleś zawozi nas na sam koniec Wojkowej, dostajemy dwie butelki wody, domową kiełbasę i zaproszenie na imprezę pod koniec sierpnia. Niby mówią, że w stopie lepiej nie wdawać się w takie tematy, ale zawsze zdarzy się ten "wyjątek potwierdzający regułę"
Ogólnie można więc powiedzieć, że stop dziś dopisał jak nigdy. Aż sami nie możemy uwierzyć we własne szczęście! I przezabawne jest to, że zabrali nas kierowcy, którym nasza obecność przysporzyła sporych niedogodności - bo albo konieczność przemeblowania albo nadłożenia drogi. A ci, którym nie zrobiłoby to żadnego problemu, potrafili jedynie drzeć mordę i pokazywać obelżywe gesty. Ot ciekawa obserwacja jakich to ten świat ma różnistych lokatorów.
Wojkowa była upiornie rozkopana - jak jeden wielki plac budowy. Dobrze, że jesteśmy już za wsią. Podejście w stronę granicy mija z wiatrem, pokapującym deszczem i szybko płynącymi malowniczymi chmurami, z gatunku bardzo ciemnych.
Z minuty na minutę robi się coraz bardziej mrocznie...
Ktoś kiedyś mi polecał utulnie na Kralovej Studni. Idziemy ją więc obczaić. Sama chatka jest zamknięta - chyba należy do jakiegoś klubu. Bardziej przypomina domek letniskowy niż bacówkę czy inną leśną chatę. Ma jednak ten ogromny plus, że posiada otwarty i ogólnodostępny stryszek. Zaglądamy tam przez szybkę. Siedzą jakieś dwie dziewuchy z laptopami na kolanach, wszędzie wiją się wężowiska kabli. Miejsca mało. Chyba mokre plecaki się nie komponują z kablami i komputerami na małej powierzchni. Idziemy więc dalej. Jest tam coś znaczone na mapie - wiata, wieża? Szlag wie... Sprawdzimy! Jakiś dach by się przydał biorąc pod uwagę okoliczności pogodowe...
cdn
Wieża, tak jak przypuszczałam, jest opuszczona - tylko że niestety cała pokratowana. Spotykam tu jednak dwóch miejscowych chłopaczków, którzy pokazuja jak przejść pod kratą. Oni to smykną jak wąż, a ja to się mieszczę tak na ledwo co. Trochę muszą mnie pociągnąć za ręce i popchać za nogi. Śmiechu przy tym jest kupa Wieża jest w środku betonowa, ma fajne balkoniki i solidne drabiny prowadzące na kolejne piętra.
Chłopaki opowiadają, że w tym rejonie często kręcą się sokiści i w razie jak się pojawią - to żebym się schowała. Oni będą z nimi gadać, bo jako dzieciakom i tak nic nie zrobią. Tak się dowiaduję, że mają po 12 lat. Dawno nie spotkałam tak miłej, rozgarniętej i sympatycznej młodzieży.
Zwiedziwszy wieżę postanawiają mi jeszcze pokazać myjnię PKP. Nieraz miałam okazję się włóczyć po różnych okolicach przykolejowych, ale czegoś podobnego jeszcze nie widziałam! Ogromne, włochate szczotki przy opuszczonym torze! Ale odkrycie! Zawsze bardzo cieszy jak się odwiedzi coś tak niespotykanego!
W Tarnowie jest też ponoć cmentarzysko lokomotyw, węgierski bunkier i opuszczona apteka - ale to już nie tym razem. Za mało czasu i głupio jakby pociąg nawiał.
Z chłopakami mam kupę wspólnych tematów. Wymieniamy się namiarami różnych ciekawych miejsc. Na którymś etapie rozmowy zupełnie zapominam, że to dzieci, bo gada się z nimi jak z ekipą dobrych znajomych. Lubimy takie same klimaty, mamy podobne poglądy na różne istotne sprawy. Jedynie czas postrzegamy zupełnie inaczej. Dla mnie np. 5 lat to jak mgnienie, dla nich - cała wieczność. Zawsze miałam duże zwątpienie w młode pokolenie, ale tacy jak ci dwaj dają nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Na koniec chłopaki prawią mi wielki komplement - mówią, że chcieli by mieć taką mamę jak ja Bo np. mogli by pojechać ze mną w Beskid Sądecki z plecakiem i spać w szałasach, a tak muszą czekać jeszcze wiele lat aż dorosną. W sumie jak się okazuje - jestem sporo starsza od ich mam Machamy sobie, gdy pociąg odjeżdża. Mam nadzieję, że wyrosną na fajnych ludzi i w konfrontacji ze światem nie zatracą radości, głowy pełnej pomysłów i zdrowego spojrzenia na wiele problemów.
Więcej zdjęć z przykolejowego Tarnowa w relacji:
https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... -2024.html
Pociąg do Krynicy jest jednym z najwolniejszych jakie napotkałam - prawie jak dawnymi czasy przez Wałbrzych. Niecałe 100 km pokonuje chyba w 3.5 godziny! Plus taki, że jedzie się bardzo przyjemnie, bo trafiła się nam stara jednostka. Nie duje zimnem, więc już po wejściu moge schować wszystkie polary, szaliki i czapki, które ostatnimi laty zabieram na każdą letnią podróż pociągiem, coby nie skończyć z zawianymi zatokami czy bólem gardła. Okna są pootwierane, ale dzisiaj jest na tyle upalnie, że to nie przeszkadza (no i jedziemy wolno Po pociągu goni ciepły wiatr Wokół pagórkowata okolica. Co chwilę stajemy na małych stacyjkach.
W końcu dojechalim. Krynica dworzec PKP - rozpoczyna się nasza wycieczka!
Robimy ostatnie zakupy i jedziemy na miejsce planowanego startu wędrówki. Ruszamy z pól pomiędzy wsiami Mochnaczka Wyżna a Mrokowce i kierujemy się w stronę pagóra Dzielec. Nie wiem czy to jest Sądecki czy już Niski, ale w sumie dla nas nie ma to przecież żadnego znaczenia. Ktoś kiedyś coś tam ponazywał i na którejś łące być może przekraczamy takową "granicę".
Przed Dzielcem mijamy szereg dogodnych biwakowo łąk, ale wydaje się nam jeszcze za wcześnie na szukanie noclegu. Mijamy je i tuptamy dalej.
Potem wchodzimy w lasy.
Za przełęczą Beskid skręcamy na szutrową drogę, gdzie mignie czasem jakiś widoczek.
Łąki pojawiają się przed Izbami, ale są wykupione przez jakieś gospodarstwo - ogrodzone, otabliczkowane i wykoszone do ziemi. Próbujemy dwukrotnie wbijać na pogranicze łąk i lasów, ale pakujemy się jedynie w jakieś bagna po uszy. Komary chcą nas zjeść żywcem, a strzyżaki przyklejają się do skóry i machają łapkami, że się trzeba oskrobywać patykiem. Czemu się tak upieramy na nocleg przed Izbami? A no bo chcieliśmy dotrzeć do pewnej chatki, ale jutro. Dziś jest sobota, więc mamy obawy, że w chatce będzie tłum. Zawsze tak jest w weekendy, że nie ma gdzie szpilki wetknąć, a od niedzielnego wieczoru sprawa ulega drastycznej poprawie. Plan był więc dziś spać gdzieś między Dzielcem a Izbami, jutro przez Lackową i Bieliczną zejść do Ropek. No ale wszystkie znaki na niebie i ziemi starają się nam uzmysłowić, że to nie jest dobry plan. Ba! Że on nie jest realny i nie ma się co upierać. No cóż... Zatem los tak chciał i już dziś walimy do chatki. Nie wiemy czy uda się dotrzeć przed zmrokiem i co tam zastaniemy, no ale wyjścia nie ma.
Wioska zwana Izby przypomina bardziej willowe osiedle pod Wrocławiem niż Beskid Niski jaki pamiętam z dawnych lat. Panuje straszliwy kociokwik - z przydomowych ogródków jak nie łupie muzyka to niesie się wizg kosiarek, pił czy wiertarek. Co chwilę mija nas jakiś rozpędzony quad, wataha rowerzystów w gorejącym błękicie lub pańcia z czerwonymi włosami ledwo dająca radę utrzymać na smyczach 3 wściekłe basiory ras ogromnych. W tym momencie zastanawiamy się czy może nie popełniliśmy jakiegoś karygodnego błędu i może jednak należało iść na spacer do lasu w Oławie - jest bardziej dziko. W najgorszym g... można się jednak doszukać pozytywów - nic nas nie zatrzymuje i mimo wbijających w ziemię plecaków, trasę przez wioskę pokonujemy bardzo dziarskim krokiem. Grunt to motywacja, a my ją mamy - opuścić to miejsce jak najszybciej!
Z przyjemnych rzeczy to w Izbach rzucił się w oczy drewniany dom, z zachodzącym słońcem odbijającym się w szybach...
I dwie stare kapliczki...
Ciemnieje już. Do chatki Lipka docieramy już porządnie zmęczeni i w świetle latarek. Jak widać wyczerpaliśmy już na dziś pulę niepowodzeń noclegowych - mimo soboty jest pusto. Chatynka jest ekstremalnie nowa, bo zbudowano ją w kwietniu tego roku.
Pachnie świeżym drewnem - jakby nos włożyć do tartaku Zdjęcia zrobione rano:
Szczelna, zaciszna, miła dla oka. Może można było jeszcze dodać pięterko? Miejsce jest, a pojemność mocno by wzrosła. Chatka jest wyposażona w piec, miednicę i musztardę. Pieca nie rozpalamy - jest ciepło. Musztardę mamy swoją. Miednica się jednak przyda, bo ruszamy w stronę pobliskiego potoku w celach kąpielowych.
Wyjątkowo wspaniały jest ten potoczek! Pluskamy się, pluskamy i nie możemy przestać! Miły, ciepły wieczór! Jak na polskie góry to rewelacyjnie ciepły i pogodny! A nad nami miliony gwiazd!
Rozpalamy ognisko, a wokół nas skaczą świerszcze giganty. O dziwo nie grają w ogóle - skupiają się na skakaniu. Wskakują nam na kolana, w kanapki, do herbaty - co za skubańce? Kilka jest nawet samobójców, które dają susa w ognisko... Niestety nie ma już jak ich uratować... Oprócz świerszczy w ognisku pieką się też nasze grzanki
Układamy się spać w chatce na bardzo wygodnych ławach.
Spało się wyśmienicie - chyba z 12 godzin!
Kolejny dzień wstaje niestety pochmurny. Tak się kończą miłe, ciepłe wieczory... Idziemy w stronę Banicy, mijamy malowniczo rozlane potoczki.
Ukwiecone łąki.
Banica i jej pierzaści mieszkańcy.
Cerkiew w Banicy.
Idziemy w stronę Mochnaczki. Droga i potok przeplatają się w różnych konfiguracjach.
Stara chałupa/bacówka. Nie wchodziliśmy do środka, bo była daleko. Zdjęcie zrobione na dużym zoomie.
Na falistych wzgórzach pasą się konie.
Są też Muuuuuuuućki!
Czasem chudobie towarzyszy zmotoryzowany pasterz.
Miło się wędruje łąkami - zielono, płowo... Czasem żółto od kwiatków lub czerowno od jarzębin. Jedyny problem, że czasem trochę popaduje... No ale na tyle delikatnie, że nawet nie wyciagamy kurtek.
Ładnie się prezentuje cerkiew od tej strony
Mijamy mostek, przystanek w Mochnaczce i zaraz odnajdziemy zamknięty sklep. No niedziela...
Podjeżdżamy do Tylicza stopem. Tzn. połowę drogi przeszliśmy zanim ktoś się zatrzymał. Zabiera nas babka, która kompletnie nie ma miejsca. Auteczko jest malutkie, a ona wiezie dziecko, dwa foteliki, torby i laptop, który się nie zamyka. Ale to ona jest na tyle miła i pomocna, że się zatrzymała, żeby nas zabrać. Pakujemy się więc, wyciągamy wszystkie bambetle i deliberujemy jak to włożyć, żeby się wszystko zmieściło, drzwi się zamknęły, dziecko ani ciasto nie uległy zgnieceniu, a komputerowi nie urazić klapki, bo wtedy zacznie opadać i będzie kłopot. Jadą też duże, puste auta, które decydują się zatrzymać, ale tylko po to aby podrzeć ryja - na nas i na miłą babkę, że tarasujemy drogę i oni muszą na chwilę zdjąć nogę z gazu i ominąć. Jeden nawet straszy policją i robi nam zdjęcia. Jak to przypadkiem czytasz krawaciarzu - to podeślij te zdjęcia, będą do relacji i na coś się chociaż przydasz - ty i twój wspaniały telefon!
W końcu jakoś się pakujemy - ja mam na kolanach komputer, toperz plecak, a dziecko ciasto. Plecak ma się dobrze, komputer też chyba ochroniłam, najgorzej skończyło ciasto, bo chyba połowa została zeżarta
W Tyliczu też nie ma otwartego sklepu. Jak tak dalej pójdzie to zaczną w gazetach się pojawiać komunikaty, że we wschodniej Małopolsce grasuje szajka i masowo kradnie ziemniaki z piwnic Na szczęście znajdujemy knajpę, "Pokusa" się zwie i można tam zjeść obiad. Wizja znikających ziemniaków zostaje więc odrobinę odłożona w czasie
Pogoda, oględnie mówiąc, nie poprawia się... Chcemy się dostać dziś do Wojkowej, ale widzimy, że szanse na to są nie za duże. Odległość spora, a jak to bywa z nami i stopem - to wiadomo... Najpierw z godzinę/półtorej łapiemy na obrzeżach Tylicza (tu jest zadaszenie niedaleko, więc w razie ulewy jest się gdzie schować). Zatrzymał się jedynie pijany rowerzysta Rozważał jak przywiązać po obu stronach roweru nasze plecaki, Toperza chciał wziać na bagażnik, a mnie na kierownicę Myślę, że mogłoby to być realne, gdyby nie to, że facet sam miał problemy z równagą i utrzymaniem w pionie nawet nie obciążonego roweru. No ale szacun, że chciał i próbował! Ostatecznie więc decydujemy się iść pieszo, bo prędzej nas tu zima zastanie niż trafi się jakiś środek transportu. Ruch jest całkiem spory, a rejestracje z połowy świata. Idziemy z pół godziny i zdarza się cud! Zapyla obok mała terenówka - chyba stówą! I nagle wciska hamulec aż dym poszedł! A potem daje na wsteczny. Ki diabeł?? Jedzie myśliwy. Mówi, że nigdy nie brał stopowiczów, ale myśmy go zaintrygowali przerośniętymi plecakami i odzieniem kojarzącym się nieco z kumplami po fachu - ciekawość zwyciężyła. Jedzie wprawdzie do Powroźnika, więc wysadzi nas na skrzyżowaniu. W drodze rozmowa schodzi na tematy tzw. polityczno - społeczno- obyczajowe i kończy się tak, że koleś zawozi nas na sam koniec Wojkowej, dostajemy dwie butelki wody, domową kiełbasę i zaproszenie na imprezę pod koniec sierpnia. Niby mówią, że w stopie lepiej nie wdawać się w takie tematy, ale zawsze zdarzy się ten "wyjątek potwierdzający regułę"
Ogólnie można więc powiedzieć, że stop dziś dopisał jak nigdy. Aż sami nie możemy uwierzyć we własne szczęście! I przezabawne jest to, że zabrali nas kierowcy, którym nasza obecność przysporzyła sporych niedogodności - bo albo konieczność przemeblowania albo nadłożenia drogi. A ci, którym nie zrobiłoby to żadnego problemu, potrafili jedynie drzeć mordę i pokazywać obelżywe gesty. Ot ciekawa obserwacja jakich to ten świat ma różnistych lokatorów.
Wojkowa była upiornie rozkopana - jak jeden wielki plac budowy. Dobrze, że jesteśmy już za wsią. Podejście w stronę granicy mija z wiatrem, pokapującym deszczem i szybko płynącymi malowniczymi chmurami, z gatunku bardzo ciemnych.
Z minuty na minutę robi się coraz bardziej mrocznie...
Ktoś kiedyś mi polecał utulnie na Kralovej Studni. Idziemy ją więc obczaić. Sama chatka jest zamknięta - chyba należy do jakiegoś klubu. Bardziej przypomina domek letniskowy niż bacówkę czy inną leśną chatę. Ma jednak ten ogromny plus, że posiada otwarty i ogólnodostępny stryszek. Zaglądamy tam przez szybkę. Siedzą jakieś dwie dziewuchy z laptopami na kolanach, wszędzie wiją się wężowiska kabli. Miejsca mało. Chyba mokre plecaki się nie komponują z kablami i komputerami na małej powierzchni. Idziemy więc dalej. Jest tam coś znaczone na mapie - wiata, wieża? Szlag wie... Sprawdzimy! Jakiś dach by się przydał biorąc pod uwagę okoliczności pogodowe...
cdn
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 35326
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
Re: Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
Ten wpis to dużo moich emocji. Tylicz, Izby, Mochnaczka, a zawłaszcza Wojkowa...
Całe leśne studia, czyli lata 1982-1988, to co chwila przyjazdy do Wojkowej na ćwiczenia i praktyki terenowe.
Całe leśne studia, czyli lata 1982-1988, to co chwila przyjazdy do Wojkowej na ćwiczenia i praktyki terenowe.
' P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! !
Re: Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
Jak tam wtedy musiało byc pięknie i klimatycznie!!! Ja pierwszy raz trafiłam w te okolice dopiero w 2003 roku, ale i tak było o niebo fajniej niz teraz.góral bagienny pisze: ↑piątek 20 gru 2024, 00:58 Ten wpis to dużo moich emocji. Tylicz, Izby, Mochnaczka, a zawłaszcza Wojkowa...
Całe leśne studia, czyli lata 1982-1988, to co chwila przyjazdy do Wojkowej na ćwiczenia i praktyki terenowe.
To by była relacja jakbys opisał przygody z tych praktyk! Pewnie 217 odcinków i co jeden to lepszy!
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 35326
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
Re: Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
Nasz "ośrodek" położony był w górnej części wsi, po drugiej stronie drogi niż cerkiew. To był stary barak po strażnicy WOP w którym wszystko trzeszczało i skrzypiało. Ale miał duszę!
Od Krynicy szło się spory kawałek drogą na Tylicz by za Powroźnikiem skręcić w byle jaką drogę pod górę, do wsi. Najpierw sporo przez las a później zaczynały się pierwsze chałupy i drogą, pomiędzy wypłukanymi kamieniami, co raz przepływały stróżki gnojowicy.
Na drodze był mostek, pewnie nie jeden, ale ten szczególnie zapamiętałem.
Wojkowiacy zażyczyli sobie porządną drogę, z równiutkim asfaltem, z przepustami by gnojówka z obór cichcem spływała do potoku, i słali petycje do władz partyjnych gminy, a może nawet i powiatu. Partia dała materiały, wykonawcę itede ale mieszkańcy zobowiązali się część prac wykonać w czynie społecznym. Jeszcze wiosną, gdy prace ruszały, ustalono że uroczyste otwarcie nowej drogi odbędzie się w święto ludowej ojczyzny, czyli 22 lipca. Rozesłano zaproszenia, zadbano o obecność czynników wysokopartyjnych, zaczęto remontować ciut i wiejską świetlicę, gdzie miała odbyć się główna bibka.
Ale że wiosna była kapryśna, mokra i nie sprzyjająca pracom. to porobiły się opóźnienia, pojawiały trudności. Jednak lud wojkowski był ambitny, jak trzeba było to i w niedzielę wykorzystywał pogodę by nadrabiać opóźnienia, bo terminy goniły a o przesunięciu dnia otwarcia drogi nie było mowy!
Doszło do tego, że część mieszkańców w czerwcu poszła pracować w Święto Bożego Ciała, na co ta bardziej bogobojna część patrzyła ze zgorszeniem szepcząc trwożnie: Oj, żeby czego z tego nie było...
Ale zdążyli!
Niestety, dwa dni przed otwarciem przeszła taka zlewa, że po mostku i pięknie umocnionych skarpach przy nim została jeno czarna dziura...
- No i pokarał Pan Bóg tych bezbożników, którzy zamiast święte obrazy nieść w procesji i kwiatki sypać, chwycili za szpadle i taczki! - tak już otwarcie gadali pod sklepem ci pobożniejsi Wojkowiacy a frekwencja na mszach w dawnej cerkwi jakby wzrosła.
Od Krynicy szło się spory kawałek drogą na Tylicz by za Powroźnikiem skręcić w byle jaką drogę pod górę, do wsi. Najpierw sporo przez las a później zaczynały się pierwsze chałupy i drogą, pomiędzy wypłukanymi kamieniami, co raz przepływały stróżki gnojowicy.
Na drodze był mostek, pewnie nie jeden, ale ten szczególnie zapamiętałem.
Wojkowiacy zażyczyli sobie porządną drogę, z równiutkim asfaltem, z przepustami by gnojówka z obór cichcem spływała do potoku, i słali petycje do władz partyjnych gminy, a może nawet i powiatu. Partia dała materiały, wykonawcę itede ale mieszkańcy zobowiązali się część prac wykonać w czynie społecznym. Jeszcze wiosną, gdy prace ruszały, ustalono że uroczyste otwarcie nowej drogi odbędzie się w święto ludowej ojczyzny, czyli 22 lipca. Rozesłano zaproszenia, zadbano o obecność czynników wysokopartyjnych, zaczęto remontować ciut i wiejską świetlicę, gdzie miała odbyć się główna bibka.
Ale że wiosna była kapryśna, mokra i nie sprzyjająca pracom. to porobiły się opóźnienia, pojawiały trudności. Jednak lud wojkowski był ambitny, jak trzeba było to i w niedzielę wykorzystywał pogodę by nadrabiać opóźnienia, bo terminy goniły a o przesunięciu dnia otwarcia drogi nie było mowy!
Doszło do tego, że część mieszkańców w czerwcu poszła pracować w Święto Bożego Ciała, na co ta bardziej bogobojna część patrzyła ze zgorszeniem szepcząc trwożnie: Oj, żeby czego z tego nie było...
Ale zdążyli!
Niestety, dwa dni przed otwarciem przeszła taka zlewa, że po mostku i pięknie umocnionych skarpach przy nim została jeno czarna dziura...
- No i pokarał Pan Bóg tych bezbożników, którzy zamiast święte obrazy nieść w procesji i kwiatki sypać, chwycili za szpadle i taczki! - tak już otwarcie gadali pod sklepem ci pobożniejsi Wojkowiacy a frekwencja na mszach w dawnej cerkwi jakby wzrosła.
' P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! !
Re: Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
A ksiądz uśmiechał się tajemniczo, wspominając jak w czasie zlewy piłował mostek i rozkopywał skarpygóral bagienny pisze: ↑piątek 20 gru 2024, 10:39 Nasz "ośrodek" położony był w górnej części wsi, po drugiej stronie drogi niż cerkiew. To był stary barak po strażnicy WOP w którym wszystko trzeszczało i skrzypiało. Ale miał duszę!
Od Krynicy szło się spory kawałek drogą na Tylicz by za Powroźnikiem skręcić w byle jaką drogę pod górę, do wsi. Najpierw sporo przez las a później zaczynały się pierwsze chałupy i drogą, pomiędzy wypłukanymi kamieniami, co raz przepływały stróżki gnojowicy.
Na drodze był mostek, pewnie nie jeden, ale ten szczególnie zapamiętałem.
Wojkowiacy zażyczyli sobie porządną drogę, z równiutkim asfaltem, z przepustami by gnojówka z obór cichcem spływała do potoku, i słali petycje do władz partyjnych gminy, a może nawet i powiatu. Partia dała materiały, wykonawcę itede ale mieszkańcy zobowiązali się część prac wykonać w czynie społecznym. Jeszcze wiosną, gdy prace ruszały, ustalono że uroczyste otwarcie nowej drogi odbędzie się w święto ludowej ojczyzny, czyli 22 lipca. Rozesłano zaproszenia, zadbano o obecność czynników wysokopartyjnych, zaczęto remontować ciut i wiejską świetlicę, gdzie miała odbyć się główna bibka.
Ale że wiosna była kapryśna, mokra i nie sprzyjająca pracom. to porobiły się opóźnienia, pojawiały trudności. Jednak lud wojkowski był ambitny, jak trzeba było to i w niedzielę wykorzystywał pogodę by nadrabiać opóźnienia, bo terminy goniły a o przesunięciu dnia otwarcia drogi nie było mowy!
Doszło do tego, że część mieszkańców w czerwcu poszła pracować w Święto Bożego Ciała, na co ta bardziej bogobojna część patrzyła ze zgorszeniem szepcząc trwożnie: Oj, żeby czego z tego nie było...
Ale zdążyli!
Niestety, dwa dni przed otwarciem przeszła taka zlewa, że po mostku i pięknie umocnionych skarpach przy nim została jeno czarna dziura...
- No i pokarał Pan Bóg tych bezbożników, którzy zamiast święte obrazy nieść w procesji i kwiatki sypać, chwycili za szpadle i taczki! - tak już otwarcie gadali pod sklepem ci pobożniejsi Wojkowiacy a frekwencja na mszach w dawnej cerkwi jakby wzrosła.
Re: Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
Wychodzimy na polankę, gdzie stoi wiata. Raczej taka z gatunku przewiewnych i nie bardzo nadających się do spania (po prostu dach na nóżkach), no ale jakieś zadaszenie na wypadek deszczu jest.
Z postawionych niedaleko tablic wynika, że gdzieś tutaj powinna być jeszcze wieża widokowa. Rozglądamy się - ni ma... Wieża raczej nie schowała się za krzakiem ani pod kamieniem? Znajdujemy jedynie na skraju łąki wądoły i jakieś resztki betonowych fundamentów. Okazuje się, że wieży już nie ma. Postawili ją w 2011, a 2 lata temu już jej ponoć nie było. Długo zatem nie postała.
Ale w sumie wieża tu niepotrzebna - widoki bez niej też są całkiem fajne. Mamy pokaz róznych form chmur, ale ogólnie im później tym pogoda się poprawia. I już nie padało.
Z samego początku jak przychodzimy widok jest zamglony i zasnuty gęstymi chmurami o barwie mocno granatowej. Na tym etapie to ciężko stwierdzić czy tam w ogóle są jakieś góry.
Potem stopniowo chmury zaczynają się podnosić.
Nieraz robi się znów granatowo, ale w formie już lekko podświetlonej słońcem.
A nawet z fragmentami błękitu!
Momentami kolory robią się z lekka nierealne. Nie wiem czemu, ale kojarzyło mi się to z jakąś zepsutą lampą. Że niby świeci, ale coś jest nie tak. Toperz co chwilę sprawdzał czy mu okulary nie zaparowały, aż w końcu je schował, bo stwierdził, że czy w okularach czy bez - widzi góry tak samo nieostro
Gdy kręcimy się koło wiaty nagle zauważamy, że na ścieżce poniżej, z kilkanście metrów od nas, pojawiła się postać. Nie widzieliśmy z której strony przychodzi. Facet w średnim wieku. Na początku myślałam, że słowacki Cygan, no bo taki dosyć ciemny na gębie, ale chyba jednak była to błędna ocena. Koleś ubrany jest w panterkę, taką kojarzącą się z maskowaniem myśliwskim. Ma skórzany kapelusz, skórzaną torbę na ramię i dobrane kolorystycznie buty z wysokimi cholewami - takie jak nosili ułani. Może leśniczy? Czeka aż rozpalimy ognisko albo rozbijemy namiot, żeby nam mandat wsadzić?? Nie zajmuje się niczym - nie je kanapki, nie robi zdjęć, nie ogląda mapy, nie zbiera kwiatków. Nie siada na trawie. Stoi i patrzy na nas - tak trochę jakby patrzył przez nas gdzieś dalej. Tak jakby nas pomiędzy nim a ścianą lasu nie było. Nic nie mówi. Taka trochę dziwna sytuacja - mówię więc "dzień dobry", macham ręką. Jak odpowie po polsku to zapytam gdzie kupił kapelusz, bo mi się bardzo podoba. Koleś jednak nie odpowiada. Ani drgnął. Czujemy sie nieco nieswojo - był nawet moment, że rozważaliśmy czy nie wrócić pod utulnię. Póki co ignorujemy go, robimy swoje - odpalamy butle, robimy herbatę, kanapki, przepakowujemy coś w plecakach, robimy zdjęcia kolejnych ciekawych układów chmur itp. Po jakiś 20 minutach gość wykonuje obrót o 90 stopni i zaczyna się patrzeć w strone źródełka i utulni - tzn. znów zamiera w bezruchu na dłuższy czas. Po jakimś czasie zauważamy, że go nie ma. Znikł - tak samo jak się pojawił. Nie wiemy więc skąd przyszedł i dokąd poszedł. Niemy, nieruchomy kompan, który nam towarzyszył na łące około pół godziny... Jeżeli lubił towarzystwo - to czemu się nie odezwał i zignorował miłe przywitanie? Jeśli nie lubił towarzystwa - dlaczego stanął tak blisko? Miał całą wielką łąkę dla konteplowania widoków w ciszy i spokoju...
Robimy ognisko, aż maluteńkie, bo się solidnie rozduło i nie chcemy, żeby nam go porwało.
Głupio by za jednym zamachem podpalić las w dwóch krajach No bo wiata i nasz namiot stoją po stronie słowackiej, a las, gdzie chodzimy do kibelka, jest już w Polsce - taki to biwak na granicy! Skądinąd też zastanawiamy się co to jest ten metal, z którego jest zrobione miejsce ogniskowe? Czy to jest jakaś felga gigant? Chyba z Biełaza!
Zachód słońca d... nie urywa, ale coś się tam zaróżowiło czy zapodało lekkim pomarańczem.
Gdy wchodzimy do namiotu odkrywamy inwazję szczypawek! Chyba z 20 sztuk wyłapałam! Musiały skubane wleźć na plecaki i z nimi zostać wniesione. Toperz mówi, że jak dalej będziemy mieć tak "szczęśliwą" passę na zamknięte sklepy - to będziemy gotować zupę ze szczypawek
W nocy nawiedza mnie koszmarny sen - śni mi się, że wychodzę z namiotu, otwieram przedsionek - a tam stoi ten facet. Tylko teraz stoi metr ode mnie i świecą mu oczy... Sen snem, ale tej nocy nie odchodziłam daleko od namiotu na kibelek
Koło namiotu napotykam nocą tylko takiego jegomościa.
Wstajemy wcześnie. Chyba 7:30. Nie, nie najście kolesia w ułańskich butach. Nie atak szczypawek czy ropuch Słońce. Napiernicza w namiot i mamy saunę. A na zewnątrz jest tak chłodno, że muszę ubrać bluzę.
Ale widoki z naszego domku są za to bardzo ładne
Idę do źródełka po wodę. Wspaniale jest nabierać wodę spod takich zwieszających się paproci! I cudownie tak nocować przy źródle - do śniadania wypije 2 litry herbaty!
Niedaleko źródełka stoi kapliczka.
Dziś po raz pierwszy raz w życiu robię pranie w menażce! Zdecydowanie wolę w strumieniu, ale jak się nie ma co się lubi...
Nieśpieszne śniadanko Na biwakach chyba najbardziej lubię właśnie poranki. Wieczory też są fajne, ale zawsze gdzieś na dnie duszy mam element niepokoju, że ktoś przyjdzie, będzie się czepiał i próbował nas wyrzucić z tego miejsca (właściciel terenu, leśniczy, itp) albo przypałęta się ktoś niemiły/namolny i wynikną z tego jakieś problemy. A rano - można mieć totalnie wyrąbane na wszystko!
Zaglądamy jeszcze do utulni. Dziewczyny z laptopami widać wymeldowały się wcześnie rano (albo w ogóle tam nie spały?) Przy samej chatce trawa wyskubana...
...ale kawałek dalej już taka piękna łąka.
A tak się prezentuje stryszek noclegowy. Dla dwóch osób komfortowo, na siłę zmieszczą się ze 3-4. Wiecej to już chyba tylko na wypadek śnieżycy albo niedźwiedzia przed chatką
Schodzimy tą samą drogą co szliśmy wczoraj.
Acz pogoda jest tak totalnie inna, że ma się odczucie, że jest to zupełnie inne miejsce.
Schodzimy do Wojkowej, gdzie trwa remont drogi. Drogowcy nam mówią, że "budowa przejścia nie ma", właściciele domków "teren prywatny przejścia nie ma". Ale my latać nie umiemy! Co mamy zrobić? Pokazują nam kierunek dokładnie odwrotny niż nasz, że tu niby szlak zamknięty. Dziś można tylko do Tylicza... No chyba se jaja robią! Lawirujemy więc po kostki w tłuczniu między koparkami albo skaczemy po grządkach, patrząc czy nam jakiś pies d... nie wygryza. Masakra jakaś.
W nagrodę za niedogodności w dalszej części wsi możemy nacieszyć się małymi traktorkami domowej roboty
Powoli Wojkowa zostaje w dole, a my wkraczamy w rejon płowych łąk.
Potem trasa wiedzie głównie lasem, a nieraz i porządnym chaszczem
W większości chyba jednak błotnistymi drogami - z kałużami jak jeziora.
A czasem na środku leśnej drogi jest... studzienka kanalizacyjna?
Na żółtym szlaku przez Przechyby, Czarne Garby nie spotykamy nikogo. Raz tylko mam wrażenie, że widzę kątem oka kolesia z Kralovej Studni. Ale to był tylko nadpalony pień. Też stał nieruchomo
Mijamy też dwa kamulce z wydrapanymi napisami. Ciekawe kim jest Tomek i co wydarzyło się w 2021 roku?
Nadrzewne kapliczki.
Nad Muszyną na górze Malnik jest wieża widokowa. Nie spodziewaliśmy się jej! Idziemy z mapą z 2004 roku, więc jak można się domyślać - tam jej nie było
Tu zderzamy się z upiornym tłumem. To chyba główne miejsce wycieczek lokalnych kuracjuszy.
Widoczki niczego sobie. Wieża wysoka, więc dookoła można się rozglądać.
Oprócz różnistych pagórów można też oko ucieszyć sianowymi kopkami
Najfajniejszy jest chyba ten kożuch lasu!
Stąd przyszliśmy.
Ze ścieżki poniżej wieży też widać, że jesteśmy w górach.
Na obrzeżach Muszyny mijamy stary kirkut.
Potem w oczy wpada opuszczony ośrodek wypoczynkowy. Wyzamykany niestety tzn. przy szybkich oględzinach nie udało się znaleźć prostego wejścia.
Gdzieś przy rynku.
Zaglądam też na pocztę celem wysłania pocztówek do znajomych. Przede mną w kolejce stoi chłopak w słuchawkach na uszach, z ktorych łupie muzyka na całą pocztę aż echo niesie. Babki z okienka proszą o jej wyłączenie, że to im przeszkadza w pracy, że w urzędach powinno być cicho, że nie można się pomylić itp. Wszyscy w kolejce potwierdzają, że poczta to nie miejsce na dyskotekę. Gość wpada w szał. Drze się, że nie ma opcji, że nie wyłączy, że od 10 lat nigdy nie wyłączył muzyki i nikt go nie zmusi do jej wyłączenia - i tu stek bluzg pod adresem wszystkich wokół. Że trzeba by go najpierw zabić, a dopiero potem wyłączyć muzykę, bo on sam nigdy tego nie zrobi. Dla potwierdzenia wagi swoich słów kopie w krzesła. Moim zdaniem babka z okienka powinna odmówić obsłużenia tego kolesia. Niech spada na drzewo. Ale może się bała, że taki maniak to ją zaraz dźgnie nożem?? Tak się potem zastanawialiśmy jaka powinna być reakcja na tego typu zachowanie? Bo tak koleś tylko się utwierdził w przekonaniu, że jest bogiem i może wszystko...
Za Muszyną wdrapujemy się na górkę Koziejówka. Najpierw są serpentyny parkowych alejek, a potem robi się jeszcze bardziej stromo! Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy! Jakbyśmy na jakąś mega wielką górę włazili!
cdn
Z postawionych niedaleko tablic wynika, że gdzieś tutaj powinna być jeszcze wieża widokowa. Rozglądamy się - ni ma... Wieża raczej nie schowała się za krzakiem ani pod kamieniem? Znajdujemy jedynie na skraju łąki wądoły i jakieś resztki betonowych fundamentów. Okazuje się, że wieży już nie ma. Postawili ją w 2011, a 2 lata temu już jej ponoć nie było. Długo zatem nie postała.
Ale w sumie wieża tu niepotrzebna - widoki bez niej też są całkiem fajne. Mamy pokaz róznych form chmur, ale ogólnie im później tym pogoda się poprawia. I już nie padało.
Z samego początku jak przychodzimy widok jest zamglony i zasnuty gęstymi chmurami o barwie mocno granatowej. Na tym etapie to ciężko stwierdzić czy tam w ogóle są jakieś góry.
Potem stopniowo chmury zaczynają się podnosić.
Nieraz robi się znów granatowo, ale w formie już lekko podświetlonej słońcem.
A nawet z fragmentami błękitu!
Momentami kolory robią się z lekka nierealne. Nie wiem czemu, ale kojarzyło mi się to z jakąś zepsutą lampą. Że niby świeci, ale coś jest nie tak. Toperz co chwilę sprawdzał czy mu okulary nie zaparowały, aż w końcu je schował, bo stwierdził, że czy w okularach czy bez - widzi góry tak samo nieostro
Gdy kręcimy się koło wiaty nagle zauważamy, że na ścieżce poniżej, z kilkanście metrów od nas, pojawiła się postać. Nie widzieliśmy z której strony przychodzi. Facet w średnim wieku. Na początku myślałam, że słowacki Cygan, no bo taki dosyć ciemny na gębie, ale chyba jednak była to błędna ocena. Koleś ubrany jest w panterkę, taką kojarzącą się z maskowaniem myśliwskim. Ma skórzany kapelusz, skórzaną torbę na ramię i dobrane kolorystycznie buty z wysokimi cholewami - takie jak nosili ułani. Może leśniczy? Czeka aż rozpalimy ognisko albo rozbijemy namiot, żeby nam mandat wsadzić?? Nie zajmuje się niczym - nie je kanapki, nie robi zdjęć, nie ogląda mapy, nie zbiera kwiatków. Nie siada na trawie. Stoi i patrzy na nas - tak trochę jakby patrzył przez nas gdzieś dalej. Tak jakby nas pomiędzy nim a ścianą lasu nie było. Nic nie mówi. Taka trochę dziwna sytuacja - mówię więc "dzień dobry", macham ręką. Jak odpowie po polsku to zapytam gdzie kupił kapelusz, bo mi się bardzo podoba. Koleś jednak nie odpowiada. Ani drgnął. Czujemy sie nieco nieswojo - był nawet moment, że rozważaliśmy czy nie wrócić pod utulnię. Póki co ignorujemy go, robimy swoje - odpalamy butle, robimy herbatę, kanapki, przepakowujemy coś w plecakach, robimy zdjęcia kolejnych ciekawych układów chmur itp. Po jakiś 20 minutach gość wykonuje obrót o 90 stopni i zaczyna się patrzeć w strone źródełka i utulni - tzn. znów zamiera w bezruchu na dłuższy czas. Po jakimś czasie zauważamy, że go nie ma. Znikł - tak samo jak się pojawił. Nie wiemy więc skąd przyszedł i dokąd poszedł. Niemy, nieruchomy kompan, który nam towarzyszył na łące około pół godziny... Jeżeli lubił towarzystwo - to czemu się nie odezwał i zignorował miłe przywitanie? Jeśli nie lubił towarzystwa - dlaczego stanął tak blisko? Miał całą wielką łąkę dla konteplowania widoków w ciszy i spokoju...
Robimy ognisko, aż maluteńkie, bo się solidnie rozduło i nie chcemy, żeby nam go porwało.
Głupio by za jednym zamachem podpalić las w dwóch krajach No bo wiata i nasz namiot stoją po stronie słowackiej, a las, gdzie chodzimy do kibelka, jest już w Polsce - taki to biwak na granicy! Skądinąd też zastanawiamy się co to jest ten metal, z którego jest zrobione miejsce ogniskowe? Czy to jest jakaś felga gigant? Chyba z Biełaza!
Zachód słońca d... nie urywa, ale coś się tam zaróżowiło czy zapodało lekkim pomarańczem.
Gdy wchodzimy do namiotu odkrywamy inwazję szczypawek! Chyba z 20 sztuk wyłapałam! Musiały skubane wleźć na plecaki i z nimi zostać wniesione. Toperz mówi, że jak dalej będziemy mieć tak "szczęśliwą" passę na zamknięte sklepy - to będziemy gotować zupę ze szczypawek
W nocy nawiedza mnie koszmarny sen - śni mi się, że wychodzę z namiotu, otwieram przedsionek - a tam stoi ten facet. Tylko teraz stoi metr ode mnie i świecą mu oczy... Sen snem, ale tej nocy nie odchodziłam daleko od namiotu na kibelek
Koło namiotu napotykam nocą tylko takiego jegomościa.
Wstajemy wcześnie. Chyba 7:30. Nie, nie najście kolesia w ułańskich butach. Nie atak szczypawek czy ropuch Słońce. Napiernicza w namiot i mamy saunę. A na zewnątrz jest tak chłodno, że muszę ubrać bluzę.
Ale widoki z naszego domku są za to bardzo ładne
Idę do źródełka po wodę. Wspaniale jest nabierać wodę spod takich zwieszających się paproci! I cudownie tak nocować przy źródle - do śniadania wypije 2 litry herbaty!
Niedaleko źródełka stoi kapliczka.
Dziś po raz pierwszy raz w życiu robię pranie w menażce! Zdecydowanie wolę w strumieniu, ale jak się nie ma co się lubi...
Nieśpieszne śniadanko Na biwakach chyba najbardziej lubię właśnie poranki. Wieczory też są fajne, ale zawsze gdzieś na dnie duszy mam element niepokoju, że ktoś przyjdzie, będzie się czepiał i próbował nas wyrzucić z tego miejsca (właściciel terenu, leśniczy, itp) albo przypałęta się ktoś niemiły/namolny i wynikną z tego jakieś problemy. A rano - można mieć totalnie wyrąbane na wszystko!
Zaglądamy jeszcze do utulni. Dziewczyny z laptopami widać wymeldowały się wcześnie rano (albo w ogóle tam nie spały?) Przy samej chatce trawa wyskubana...
...ale kawałek dalej już taka piękna łąka.
A tak się prezentuje stryszek noclegowy. Dla dwóch osób komfortowo, na siłę zmieszczą się ze 3-4. Wiecej to już chyba tylko na wypadek śnieżycy albo niedźwiedzia przed chatką
Schodzimy tą samą drogą co szliśmy wczoraj.
Acz pogoda jest tak totalnie inna, że ma się odczucie, że jest to zupełnie inne miejsce.
Schodzimy do Wojkowej, gdzie trwa remont drogi. Drogowcy nam mówią, że "budowa przejścia nie ma", właściciele domków "teren prywatny przejścia nie ma". Ale my latać nie umiemy! Co mamy zrobić? Pokazują nam kierunek dokładnie odwrotny niż nasz, że tu niby szlak zamknięty. Dziś można tylko do Tylicza... No chyba se jaja robią! Lawirujemy więc po kostki w tłuczniu między koparkami albo skaczemy po grządkach, patrząc czy nam jakiś pies d... nie wygryza. Masakra jakaś.
W nagrodę za niedogodności w dalszej części wsi możemy nacieszyć się małymi traktorkami domowej roboty
Powoli Wojkowa zostaje w dole, a my wkraczamy w rejon płowych łąk.
Potem trasa wiedzie głównie lasem, a nieraz i porządnym chaszczem
W większości chyba jednak błotnistymi drogami - z kałużami jak jeziora.
A czasem na środku leśnej drogi jest... studzienka kanalizacyjna?
Na żółtym szlaku przez Przechyby, Czarne Garby nie spotykamy nikogo. Raz tylko mam wrażenie, że widzę kątem oka kolesia z Kralovej Studni. Ale to był tylko nadpalony pień. Też stał nieruchomo
Mijamy też dwa kamulce z wydrapanymi napisami. Ciekawe kim jest Tomek i co wydarzyło się w 2021 roku?
Nadrzewne kapliczki.
Nad Muszyną na górze Malnik jest wieża widokowa. Nie spodziewaliśmy się jej! Idziemy z mapą z 2004 roku, więc jak można się domyślać - tam jej nie było
Tu zderzamy się z upiornym tłumem. To chyba główne miejsce wycieczek lokalnych kuracjuszy.
Widoczki niczego sobie. Wieża wysoka, więc dookoła można się rozglądać.
Oprócz różnistych pagórów można też oko ucieszyć sianowymi kopkami
Najfajniejszy jest chyba ten kożuch lasu!
Stąd przyszliśmy.
Ze ścieżki poniżej wieży też widać, że jesteśmy w górach.
Na obrzeżach Muszyny mijamy stary kirkut.
Potem w oczy wpada opuszczony ośrodek wypoczynkowy. Wyzamykany niestety tzn. przy szybkich oględzinach nie udało się znaleźć prostego wejścia.
Gdzieś przy rynku.
Zaglądam też na pocztę celem wysłania pocztówek do znajomych. Przede mną w kolejce stoi chłopak w słuchawkach na uszach, z ktorych łupie muzyka na całą pocztę aż echo niesie. Babki z okienka proszą o jej wyłączenie, że to im przeszkadza w pracy, że w urzędach powinno być cicho, że nie można się pomylić itp. Wszyscy w kolejce potwierdzają, że poczta to nie miejsce na dyskotekę. Gość wpada w szał. Drze się, że nie ma opcji, że nie wyłączy, że od 10 lat nigdy nie wyłączył muzyki i nikt go nie zmusi do jej wyłączenia - i tu stek bluzg pod adresem wszystkich wokół. Że trzeba by go najpierw zabić, a dopiero potem wyłączyć muzykę, bo on sam nigdy tego nie zrobi. Dla potwierdzenia wagi swoich słów kopie w krzesła. Moim zdaniem babka z okienka powinna odmówić obsłużenia tego kolesia. Niech spada na drzewo. Ale może się bała, że taki maniak to ją zaraz dźgnie nożem?? Tak się potem zastanawialiśmy jaka powinna być reakcja na tego typu zachowanie? Bo tak koleś tylko się utwierdził w przekonaniu, że jest bogiem i może wszystko...
Za Muszyną wdrapujemy się na górkę Koziejówka. Najpierw są serpentyny parkowych alejek, a potem robi się jeszcze bardziej stromo! Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy! Jakbyśmy na jakąś mega wielką górę włazili!
cdn
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 35326
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
Re: Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
Szczypawy, skorki, cęgosze, słowem - rząd Dermaptera. Wiele gatunków tego na świecie żyje, ponad tysiąc, w Polsce cztery. Każdy to zna, bo wystarczy raz toto w dzieciństwie spotkać, posłuchać historii co taki może narobić jak w ucho wlezie, i już zawsze na go pamiętasz...
To był czerwiec 1983, druga wizyta JPII w Polsce. O tyle istotne, że gdzieś pierwszego dnia naszej wyprawy przeleciał nad nami biały śmigłowiec. Pewnie wspinaliśmy się wtedy na Gorca, bo to wyprawa w Gorce była...
Dwie dziewczyny, Renata i Teresa, i nas dwóch, ja i Krzysiek. Żadne tam pary, po prostu znamy się z wydziału Mat-Fiz-Chem UMCS, gdzie razem studiowaliśmy (to znaczy trójka wciąż wtedy studiowała, a ja już byłem w Krakowie na Leśnictwie) i niemal co tydzień spotykaliśmy się w kanciapie na mrocznym korytarzu wydziału, dumnie nazwanej Wydziałowym Klubem Turystycznym NOGARYTM.
Wyprawa była fantastyczna a ostatnim jej etapem były Jaworki, gdzie leśniczy pozwolił nam się rozbić na stodółką, na miejscu pełnym trocin, bo pewnie wykorzystywanym do przygotowywania drewna na opał.
Wiadomo - gdzie trociny tam i szczypawy! Powłaziły gdzie tylko się dało, zarówno do namiotów, w plecaki, jak i w ubrania.
Od rana szybka ewakuacja, żeby zdążyć na połączenia dające nadzieję na powrót do Lublina. Jako tako się udało i po dobie przeróżnych przesiadek autobusowo kolejowych znalazłem się w domu.
Plecak zrzuciłem z plec w przedpokoju i od razu mama zobaczyła odważnie biegające po podłodze dwie szczypawki. Za chwilę trzy, cztery...
- Coś ty tu naprzywoził? Wynieś ten plecak na balkon! - mama przeszła od czułego powitania do konkretów. Jak wróciłem z tego balkonu to w łazience już do wanny lała się woda. Rozbierając się do kąpieli zauważyłem, że faktycznie, sporo tych zbrojnych insektów nawytrząsałem z ubrania - dwie, trzy, cztery, za chwilę przestałem liczyć ile ich rozgniotłem. No, ale już goluśki jak nowonarodzony wlazłem do wanny, co za przyjemność po powrocie do cywilizacji! Leżę sobie w ciepłej wodzie pachnącej rozpuszczoną "szyszką" (kto dziś pamięta ten jakże popularny dodatek kąpielowy?), prawie zasypiam, gdy nagle widzę, o zgrozo, sprawnie płynącą w poprzek wanny szczypawę! Za chwilę drugą, trzecią...
To był czerwiec 1983, druga wizyta JPII w Polsce. O tyle istotne, że gdzieś pierwszego dnia naszej wyprawy przeleciał nad nami biały śmigłowiec. Pewnie wspinaliśmy się wtedy na Gorca, bo to wyprawa w Gorce była...
Dwie dziewczyny, Renata i Teresa, i nas dwóch, ja i Krzysiek. Żadne tam pary, po prostu znamy się z wydziału Mat-Fiz-Chem UMCS, gdzie razem studiowaliśmy (to znaczy trójka wciąż wtedy studiowała, a ja już byłem w Krakowie na Leśnictwie) i niemal co tydzień spotykaliśmy się w kanciapie na mrocznym korytarzu wydziału, dumnie nazwanej Wydziałowym Klubem Turystycznym NOGARYTM.
Wyprawa była fantastyczna a ostatnim jej etapem były Jaworki, gdzie leśniczy pozwolił nam się rozbić na stodółką, na miejscu pełnym trocin, bo pewnie wykorzystywanym do przygotowywania drewna na opał.
Wiadomo - gdzie trociny tam i szczypawy! Powłaziły gdzie tylko się dało, zarówno do namiotów, w plecaki, jak i w ubrania.
Od rana szybka ewakuacja, żeby zdążyć na połączenia dające nadzieję na powrót do Lublina. Jako tako się udało i po dobie przeróżnych przesiadek autobusowo kolejowych znalazłem się w domu.
Plecak zrzuciłem z plec w przedpokoju i od razu mama zobaczyła odważnie biegające po podłodze dwie szczypawki. Za chwilę trzy, cztery...
- Coś ty tu naprzywoził? Wynieś ten plecak na balkon! - mama przeszła od czułego powitania do konkretów. Jak wróciłem z tego balkonu to w łazience już do wanny lała się woda. Rozbierając się do kąpieli zauważyłem, że faktycznie, sporo tych zbrojnych insektów nawytrząsałem z ubrania - dwie, trzy, cztery, za chwilę przestałem liczyć ile ich rozgniotłem. No, ale już goluśki jak nowonarodzony wlazłem do wanny, co za przyjemność po powrocie do cywilizacji! Leżę sobie w ciepłej wodzie pachnącej rozpuszczoną "szyszką" (kto dziś pamięta ten jakże popularny dodatek kąpielowy?), prawie zasypiam, gdy nagle widzę, o zgrozo, sprawnie płynącą w poprzek wanny szczypawę! Za chwilę drugą, trzecią...
' P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! !
Re: Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
jak nowonarodzony wlazłem do wanny,
To jak nic w uszach siedzialy!Leżę sobie w ciepłej wodzie pachnącej rozpuszczoną "szyszką" (kto dziś pamięta ten jakże popularny dodatek kąpielowy?), prawie zasypiam, gdy nagle widzę, o zgrozo, sprawnie płynącą w poprzek wanny szczypawę! Za chwilę drugą, trzecią...
Re: Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
Docieramy w końcu na szczyt Koziejówki. Jest tu krzyż, ławeczka i widoczek, nieco ograniczony, ale jest.
Potem podążamy "szlakiem sadzonego jaja". Patrząc na mapę byłam bardzo ciekawa skąd się wzięła taka oryginalna nazwa? Ale widząc pierwszy znak na drzewie - już zapewne nikt nie ma wątpliwości
Kawałek dalej wychodzimy na łąki. Gdzieś tu planujemy zanocować.
Widać stąd wieżę na Malniku, na której byliśmy kilka godzin temu.
Sporo wystaje nad drzewa - zbudowali ją z dużym zapasem.
Pomni na dzisiejsze, poranne doświadczenia namiot umieszczamy pod osłoną zarośli. Na mięciutkim mchu, pomiędzy młodymi sosenkami.
Gdzieś z dołu łupie muzyka. Jakiś festyn albo mecz? Bo prawie cały czas słychać też jak się produkuje jakiś konferansjer - taki z gatunku tych, co nawijają sztucznie naszpikowanym emocjami głosem, podniecając się byle czym, byle tylko cały czas jazgotać jak z magnetofonu i nawet na chwilę się nie zamknąć. Szczęśliwie daleko to wszystko od nas - na tyle, że nie da się zrozumieć słów przemowy, słychać tylko szczekanie kolesia. Dzisiaj chyba cała wioska musi chodzić w stoperach w uszach albo opuścić swoje domy, bo próbuje sobie wyobrazić jaki tam na miejscu musi być wrzask. O 22 wszystko szczęśliwie cichnie, a nasz zagajnik pozostaje jedynie we władaniu świerszczy.
Wieczór spędzamy tak:
Siedzimy w trawie i gapimy się przed siebie
Śpi się cudowanie - na mięciutkim poszyciu, w zapachu żywicy. W zaciszu, gdzie nie wieje wiatr, a z rana nie budzi pełne słońce. Budzi nas budzik nastawiony na dziewiątą - coby nie przespać całego dnia. Uwielbiam ten moment jak otwieram oczy i widzę takie migoczące przebłyski słońca między gałęziami.
Pranie się suszy
A tak nas widać ze skraju łąki. Trzeba się dobrze wpatrzeć. Ze szlaku nie widać wcale.
A krok od namiotu widoczki:
Nawet jakieś Tatry wylazły!
A bliżej jeszcze lepsze widoki!
Zbieramy się nieśpiesznie, a śniadanko na mchu smakuje wybornie
Schodzimy do Złockiego roztrajdaną, zrywkową drogą. Przy bardziej mokrej pogodzie chyba się tu robi rwący, błotny strumień.
Cieniste lasy.
Nie wiem o co chodzi z tym plakatem? Może na bazie SKPB zrobili galerię sztuki nowoczesnej?
A w Złockim co? Niespodzianka! Remonty! Ale juz przynajmniej nie takie upierdliwe jak w Wojkowej, chociaż przejść się da...
Tuptając przez wioskę...
A to co za model traktora? Wygląda jak Ursus, ale ma z przodu gwiazdę jak radziecka lokomotywa!
W Złockim znajduje się droga, która mogłaby wygrać w konkursie na najbardziej czarną szosę w Polsce.
Taka smołą płynąca - nawet dzisiaj, gdy jest w porywach +24. I to nie jest przenośnia. Po ludziach zostają takie ślady.
A jak przejedzie auto to wręcz bryzgi.
Uciekamy, bo nie chcemy mieć tego na spodniach. Co tu się musi dziać jak jest taki upał z prawdziwego zdarzenia? Cieżko to sobie wyobrazić!
A do cerkwi wychodzi na to, że nie można wchodzić w butach! Trzeba przebierać pantofle? Czy na bosaka jak do meczetu? Tego jeszcze nie widziałam! Często nie tolerują golasów czy rozmawiania przez telefon - ale żeby butów??
Cerkiew ładnie się prezentuje na tle pogodnego nieba
Pobliski cmentarz w kamieniu i metalu.
Suniemy w stronę Jaworzyny fajnymi łąkami. Miałam nadzieję na jakieś zdjęcie bułeczek cerkwi na tle gór, ale niestety nawpierdzielali wszędzie willi, które skutecznie zasłaniają krajobraz.
Oddalamy się od wsi, więc rośnie ilość przyjemnych, przestronnych łąk.
Pylisto - trawiaste ścieżki, a wokół przestrzeń i zapach siana. Ciepły dzień, ale taki bardzo świeży, z wiatrem latającym po polach! Na kąpiele w jeziorze byłoby za chłodno, ale tak do dymania pod górę z plecakiem to w sam raz.
Mijamy miłe krzyże przydrożne - takie na rozstajach polnych dróg.
Trafił się też innego rodzaju krzyż - pamiątkowy, gdzie zginął czeski pilot.
Potem długo nie robię zdjęć. Idziemy leśnym tunelem i jest fest pod górę. Docieramy na maksymalnie zabudowany szczyt Jaworzyny Krynickiej - wyciągi, knajpy, pamiątki.
Trochę mi to przypomina Trościan z naszej wycieczki w 2017 roku ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... scian.html ), ale tam było fajniej - niższa zabudowa, bardziej budowata, no i latem wszystko wyludnione. Ale i tu o dziwo nie ma wielkich tłumów. Liczba ludzi jest całkiem akceptowalna. Wbijamy do jednej z knajp, żeby coś zjeść. Ja z moją rybą nawiązuję przed konsumpcją kontakt wzrokowy.
Owce i bacówki można sobie pooglądać przynajmniej na etykietach... Zawsze coś...
Potem robię solidną przepierkę w kibelku. Nabieram też wodę do 6 butelek. Robię to na raty, bo co wejdę do kibla - to ktoś ciągnie za klamkę. I ciągle się okazuje, że to ten sam gość. Nie wiem czy on też hurtowo pierze skarpety czy go goni w inny sposób, ale non stop zderzamy się w drzwiach.
Tam gdzie budynki nie zasłaniają czasem nawet mignie jakiś widoczek.
Nieraz widać w oddali coś dziwnego... To chyba jedna z tych "ścieżek w chmurach" czy jak to teraz zwą te zmutowane i przerośniete wieże widokowe? Myślę, że jakby to coś było opuszczone i można by na górnym piętrze rozbić sobie namiot... hmmm... to by całkiem trafiało w bubowe gusta! Może kiedyś?
Jakaś para prosi nas, żeby im zrobić zdjęcie na ławce w kształcie serduszka. W ramach wdzieczności postanawiają się zrewanżować i zrobić też nam. W sumie - czemu nie?
Zostawiamy za sobą to górskie miasto i kierujemy sie ku zielonym połaciom lasu. Póki co wzdłuż wyciągu, po takowej sztucznie usypanej skarpie...
A wieczór już za pasem...
cdn
Potem podążamy "szlakiem sadzonego jaja". Patrząc na mapę byłam bardzo ciekawa skąd się wzięła taka oryginalna nazwa? Ale widząc pierwszy znak na drzewie - już zapewne nikt nie ma wątpliwości
Kawałek dalej wychodzimy na łąki. Gdzieś tu planujemy zanocować.
Widać stąd wieżę na Malniku, na której byliśmy kilka godzin temu.
Sporo wystaje nad drzewa - zbudowali ją z dużym zapasem.
Pomni na dzisiejsze, poranne doświadczenia namiot umieszczamy pod osłoną zarośli. Na mięciutkim mchu, pomiędzy młodymi sosenkami.
Gdzieś z dołu łupie muzyka. Jakiś festyn albo mecz? Bo prawie cały czas słychać też jak się produkuje jakiś konferansjer - taki z gatunku tych, co nawijają sztucznie naszpikowanym emocjami głosem, podniecając się byle czym, byle tylko cały czas jazgotać jak z magnetofonu i nawet na chwilę się nie zamknąć. Szczęśliwie daleko to wszystko od nas - na tyle, że nie da się zrozumieć słów przemowy, słychać tylko szczekanie kolesia. Dzisiaj chyba cała wioska musi chodzić w stoperach w uszach albo opuścić swoje domy, bo próbuje sobie wyobrazić jaki tam na miejscu musi być wrzask. O 22 wszystko szczęśliwie cichnie, a nasz zagajnik pozostaje jedynie we władaniu świerszczy.
Wieczór spędzamy tak:
Siedzimy w trawie i gapimy się przed siebie
Śpi się cudowanie - na mięciutkim poszyciu, w zapachu żywicy. W zaciszu, gdzie nie wieje wiatr, a z rana nie budzi pełne słońce. Budzi nas budzik nastawiony na dziewiątą - coby nie przespać całego dnia. Uwielbiam ten moment jak otwieram oczy i widzę takie migoczące przebłyski słońca między gałęziami.
Pranie się suszy
A tak nas widać ze skraju łąki. Trzeba się dobrze wpatrzeć. Ze szlaku nie widać wcale.
A krok od namiotu widoczki:
Nawet jakieś Tatry wylazły!
A bliżej jeszcze lepsze widoki!
Zbieramy się nieśpiesznie, a śniadanko na mchu smakuje wybornie
Schodzimy do Złockiego roztrajdaną, zrywkową drogą. Przy bardziej mokrej pogodzie chyba się tu robi rwący, błotny strumień.
Cieniste lasy.
Nie wiem o co chodzi z tym plakatem? Może na bazie SKPB zrobili galerię sztuki nowoczesnej?
A w Złockim co? Niespodzianka! Remonty! Ale juz przynajmniej nie takie upierdliwe jak w Wojkowej, chociaż przejść się da...
Tuptając przez wioskę...
A to co za model traktora? Wygląda jak Ursus, ale ma z przodu gwiazdę jak radziecka lokomotywa!
W Złockim znajduje się droga, która mogłaby wygrać w konkursie na najbardziej czarną szosę w Polsce.
Taka smołą płynąca - nawet dzisiaj, gdy jest w porywach +24. I to nie jest przenośnia. Po ludziach zostają takie ślady.
A jak przejedzie auto to wręcz bryzgi.
Uciekamy, bo nie chcemy mieć tego na spodniach. Co tu się musi dziać jak jest taki upał z prawdziwego zdarzenia? Cieżko to sobie wyobrazić!
A do cerkwi wychodzi na to, że nie można wchodzić w butach! Trzeba przebierać pantofle? Czy na bosaka jak do meczetu? Tego jeszcze nie widziałam! Często nie tolerują golasów czy rozmawiania przez telefon - ale żeby butów??
Cerkiew ładnie się prezentuje na tle pogodnego nieba
Pobliski cmentarz w kamieniu i metalu.
Suniemy w stronę Jaworzyny fajnymi łąkami. Miałam nadzieję na jakieś zdjęcie bułeczek cerkwi na tle gór, ale niestety nawpierdzielali wszędzie willi, które skutecznie zasłaniają krajobraz.
Oddalamy się od wsi, więc rośnie ilość przyjemnych, przestronnych łąk.
Pylisto - trawiaste ścieżki, a wokół przestrzeń i zapach siana. Ciepły dzień, ale taki bardzo świeży, z wiatrem latającym po polach! Na kąpiele w jeziorze byłoby za chłodno, ale tak do dymania pod górę z plecakiem to w sam raz.
Mijamy miłe krzyże przydrożne - takie na rozstajach polnych dróg.
Trafił się też innego rodzaju krzyż - pamiątkowy, gdzie zginął czeski pilot.
Potem długo nie robię zdjęć. Idziemy leśnym tunelem i jest fest pod górę. Docieramy na maksymalnie zabudowany szczyt Jaworzyny Krynickiej - wyciągi, knajpy, pamiątki.
Trochę mi to przypomina Trościan z naszej wycieczki w 2017 roku ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... scian.html ), ale tam było fajniej - niższa zabudowa, bardziej budowata, no i latem wszystko wyludnione. Ale i tu o dziwo nie ma wielkich tłumów. Liczba ludzi jest całkiem akceptowalna. Wbijamy do jednej z knajp, żeby coś zjeść. Ja z moją rybą nawiązuję przed konsumpcją kontakt wzrokowy.
Owce i bacówki można sobie pooglądać przynajmniej na etykietach... Zawsze coś...
Potem robię solidną przepierkę w kibelku. Nabieram też wodę do 6 butelek. Robię to na raty, bo co wejdę do kibla - to ktoś ciągnie za klamkę. I ciągle się okazuje, że to ten sam gość. Nie wiem czy on też hurtowo pierze skarpety czy go goni w inny sposób, ale non stop zderzamy się w drzwiach.
Tam gdzie budynki nie zasłaniają czasem nawet mignie jakiś widoczek.
Nieraz widać w oddali coś dziwnego... To chyba jedna z tych "ścieżek w chmurach" czy jak to teraz zwą te zmutowane i przerośniete wieże widokowe? Myślę, że jakby to coś było opuszczone i można by na górnym piętrze rozbić sobie namiot... hmmm... to by całkiem trafiało w bubowe gusta! Może kiedyś?
Jakaś para prosi nas, żeby im zrobić zdjęcie na ławce w kształcie serduszka. W ramach wdzieczności postanawiają się zrewanżować i zrobić też nam. W sumie - czemu nie?
Zostawiamy za sobą to górskie miasto i kierujemy sie ku zielonym połaciom lasu. Póki co wzdłuż wyciągu, po takowej sztucznie usypanej skarpie...
A wieczór już za pasem...
cdn
Re: Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
Przyjemne, ciepłe kolory późnego popołudnia kładą się po okolicach. Tuptamy ścieżkami czerwonego szlaku gdzieś na północny zachód od Jaworzyny Krynickiej.
Góra zwana Czubakowska na mapie była oznaczona jak polana. Lubimy polany. Idziemy sprawdzić czy przypadkiem nie ma tam dogodnego miejsca na biwak. Juz kilka razy w ten sposób odkryliśmy fajne miejsca. A plus tego szczytu jest taki, że nie leży na szlaku, tylko nieco na uboczu, więc mniejsza szansa na jakieś niepowołane odwiedziny.
Teren pozornie wygląda na przyjemny i równy - o ile patrzeć z daleka...
Przy dokładniejszych oględzinach jednak okazuje się mocno zarosły borówkami. Wszechobecne wiatrołomy i korzeniowiska również nie zachęcają do stawiania namiotu.
Bardzo piękny jest tutaj zapach - jakby kwiatów? Trochę jak czeremcha? No ale teraz ani pora jej kwitnienia ani nic podobnego nie widać w zasięgu wzroku. Dziwne... A widoki też całkiem całkiem.
Idziemy więc dalej - mamy jeszcze jeden plan w zanadrzu. Acz czasu coraz mniej...
W blaskach zachodzącego gdzieś tam sobie słoneczka docieramy do wiaty Juchówka, niedaleko rezerwatu Uhryń. Świetne miejsce! Wręcz rewelacyjne! Tu będziemy spać! I jest gdzie rozwiesić nasze solidne pranie z Jaworzyny.
Na trasie Złockie - Jaworzyna spotkaliśmy chyba z 5 osób. Na Jaworzynie może kolejnych 20. Na trasie z Jaworzyny do wiaty - nikogo. Akceptowalnie - jak na takie dosyć wydawałoby się popularne tereny, wakacje i cudną pogodę.
Wieczór jest chłodny, więc postanawiamy postawić w wiacie namiot - będzie zaciszniej. Wiata się do tego świetnie nadaje, ma drewnianą podłogę i jest przestronna. Stół z ławami znajduje się z boku.
Bierzemy się za gotowanie - w menażce kasza, w czajniczku herbata. Kroimy czosnek, żółty ser, wrzucamy do gorącej kaszy i całość zalewamy keczupem. Pyszności! A wokół namacalna ciemność. Nie widać stąd żadnych świateł wiosek w dolinach,. Gwiazdy czy ewentualny ksieżyc zasłaniają gęste korony drzew. Tak jakby zaraz za naszą wiatką zaczynał się mur. Albo po prostu nie było tam nic - może świat kończy się za balustradą?
Bardzo pluję sobie w brodę, że nie zabrałam żadnej świeczki. Albo nie kupiłam w Muszynie. Tak by się teraz świeczka przydała! Światło czołówki jest takie nieprzyjemnie zimne. To samo gazowy blask palnika. Ogniska palić się nam nie chce - trzeba by chrust zebrać, a poza tym jesteśmy w samym środku lasu. I nie było tu żadnych śladów, że ktoś palił takowe przed nami. Ech... mieć świeczuszkę, postawić na stole, ogień by pełgał... I tu nagle, na jednej z bel pod powałą znajduję świeczkę!!! Jak na życzenie! Jakby mieszkał tu jakiś dobry duszek spełniający życzenia! Resztę wieczoru spędzamy w ciepłym, chybotliwym świetle, sięgajacym metr albo może góra dwa - a dalej bezkresna czerń, skąd tylko czasem dochodzi szuranie w liściach czy trzeszczenie łamanych patyków.
Zaraz po zapadnieciu zmroku zaczynają dokazywać popielice. Są tutaj ich całe stada. Jakie cudne! Jakie ogony! Niestety nie udaje mi się zrobić żadnego zdjęcia tych przepięknych zwierzątek, mimo że jedna popielica biega po poręczy w świetle latarki chyba z 10 sekund. No ale mam źle ustawiony aparat, zdjęcia wychodzą poruszone. Mam go od niedawna i się jeszcze nie przyzwyczaiłam. Zmieniam ustawienia i już już wydawało mi się, że się uda zdjęcie... ale miałam ustawiony samowyzwalacz, który akurat w tym aparacie nie cofa się automatycznie, tak jak w poprzednim... No żesz to szlag! Tak skubana pozowała, a ja tego nie wykorzystałam!
Popielice całą noc chroboczą pod podłogą. I popiskują w różnych tonacjach - tak jakby były i duże okazy, i gromadka dzieci, które piszczą nieco cieniej i bardziej szaleją. Próbuje jeszcze zrobić zdjęcia przez dziury w podłodze, zwłaszcza przez taką przy schodku, no ale błysk lampy nie dociera tam gdzie one siedzą (siedzą i chyba się ze mnie śmieją )
Moje nieudane próby zdjęć szczeliny z popielicami
W nocy mam śmieszny sen. Że idę przez góry i w mijanych schroniskach PTTK można wypożyczyć wypchane popielice do zdjęć Pożyczasz w jednym, oddajesz w drugim, a po drodze sobie robisz zdjęcia na biwaku z popielicą stojącą słupka na szczycie namiotu
Rano cudnie przebłyskuje słońce przez drzewa.
Miejsce nie jest widokowe, ale obudzić się w takim lesie to też duża radość
Zbieramy się nieśpiesznie, a ja się nie mogę zdecydować z której strony nasza noclegownia wygląda najbardziej malowniczo
Suniemy dalej lasami. Acz co chwilę między drzewami mignie jakiś widoczek.
Droga z ukośnej skały prezentuje się jak wyschnięte koryto potoku.
Przez poręby i szumiące łany płowych łąk.
Docieramy do schroniska na Łabowskiej Hali.
Poprzednio byliśmy tu 20 lat temu. Wtedy co gospodarzył tu Drzewo i gotował swoje warzywne, świetnie przyprawione zupy.
2004
2024
Przyschroniskowe płoty.
Tankujemy tu wodę, zjadamy naleśnika i tuptamy dalej.
Na dalszej trasie mijamy sporo ogromnych kałuż, nieraz o ciekawych kolorach.
Potem Hala Pisana, gdzie planowaliśmy spać, ale miejsce jakoś nas nie urzekło. Poza tym za spadziste.
Rejony, przez które dziś idziemy, chyba obfitowały w sporą ilość bojowych partyzantów, którzy zazwyczaj źle kończyli i z tej racji jest sporo pamiątkowych pomników.
Kolejne polany.
Na Jaworzynie Kokuszańskiej jest krzyż, kapliczka i duże miejsce ogniskowe.
I szeroka przestrzeń na pofalowane horyzonty.
Gdzieś tu planujemy szukać miejsca na nocleg, a tu się nagle okazuje, że zgubiłam czapkę! Schowałam ją do torby na aparat i musiała mi gdzieś wypaść, pewnie jak robiłam któreś ze zdjęć. Chce już iść jej szukać, ale toperz twierdzi, że on chodzi szybciej, zwłaszcza bez plecaka, więc on się wróci kawałek i zobaczy czy gdzie czapa nie leży. Znika więc na pół godziny - odszedł fest daleko, a czapki nigdzie nie ma. No trudno. Wraca. No i znajduje czapkę na powrocie, chyba 100 metrów od miejsca, gdzie czekam z plecakami. Tak to jest mieć czapkę, która się świetnie maskuje na płowej drodze...
Zjadamy zupki wśród borówkowisk. Buba w odzyskanej czapce
cdn
Góra zwana Czubakowska na mapie była oznaczona jak polana. Lubimy polany. Idziemy sprawdzić czy przypadkiem nie ma tam dogodnego miejsca na biwak. Juz kilka razy w ten sposób odkryliśmy fajne miejsca. A plus tego szczytu jest taki, że nie leży na szlaku, tylko nieco na uboczu, więc mniejsza szansa na jakieś niepowołane odwiedziny.
Teren pozornie wygląda na przyjemny i równy - o ile patrzeć z daleka...
Przy dokładniejszych oględzinach jednak okazuje się mocno zarosły borówkami. Wszechobecne wiatrołomy i korzeniowiska również nie zachęcają do stawiania namiotu.
Bardzo piękny jest tutaj zapach - jakby kwiatów? Trochę jak czeremcha? No ale teraz ani pora jej kwitnienia ani nic podobnego nie widać w zasięgu wzroku. Dziwne... A widoki też całkiem całkiem.
Idziemy więc dalej - mamy jeszcze jeden plan w zanadrzu. Acz czasu coraz mniej...
W blaskach zachodzącego gdzieś tam sobie słoneczka docieramy do wiaty Juchówka, niedaleko rezerwatu Uhryń. Świetne miejsce! Wręcz rewelacyjne! Tu będziemy spać! I jest gdzie rozwiesić nasze solidne pranie z Jaworzyny.
Na trasie Złockie - Jaworzyna spotkaliśmy chyba z 5 osób. Na Jaworzynie może kolejnych 20. Na trasie z Jaworzyny do wiaty - nikogo. Akceptowalnie - jak na takie dosyć wydawałoby się popularne tereny, wakacje i cudną pogodę.
Wieczór jest chłodny, więc postanawiamy postawić w wiacie namiot - będzie zaciszniej. Wiata się do tego świetnie nadaje, ma drewnianą podłogę i jest przestronna. Stół z ławami znajduje się z boku.
Bierzemy się za gotowanie - w menażce kasza, w czajniczku herbata. Kroimy czosnek, żółty ser, wrzucamy do gorącej kaszy i całość zalewamy keczupem. Pyszności! A wokół namacalna ciemność. Nie widać stąd żadnych świateł wiosek w dolinach,. Gwiazdy czy ewentualny ksieżyc zasłaniają gęste korony drzew. Tak jakby zaraz za naszą wiatką zaczynał się mur. Albo po prostu nie było tam nic - może świat kończy się za balustradą?
Bardzo pluję sobie w brodę, że nie zabrałam żadnej świeczki. Albo nie kupiłam w Muszynie. Tak by się teraz świeczka przydała! Światło czołówki jest takie nieprzyjemnie zimne. To samo gazowy blask palnika. Ogniska palić się nam nie chce - trzeba by chrust zebrać, a poza tym jesteśmy w samym środku lasu. I nie było tu żadnych śladów, że ktoś palił takowe przed nami. Ech... mieć świeczuszkę, postawić na stole, ogień by pełgał... I tu nagle, na jednej z bel pod powałą znajduję świeczkę!!! Jak na życzenie! Jakby mieszkał tu jakiś dobry duszek spełniający życzenia! Resztę wieczoru spędzamy w ciepłym, chybotliwym świetle, sięgajacym metr albo może góra dwa - a dalej bezkresna czerń, skąd tylko czasem dochodzi szuranie w liściach czy trzeszczenie łamanych patyków.
Zaraz po zapadnieciu zmroku zaczynają dokazywać popielice. Są tutaj ich całe stada. Jakie cudne! Jakie ogony! Niestety nie udaje mi się zrobić żadnego zdjęcia tych przepięknych zwierzątek, mimo że jedna popielica biega po poręczy w świetle latarki chyba z 10 sekund. No ale mam źle ustawiony aparat, zdjęcia wychodzą poruszone. Mam go od niedawna i się jeszcze nie przyzwyczaiłam. Zmieniam ustawienia i już już wydawało mi się, że się uda zdjęcie... ale miałam ustawiony samowyzwalacz, który akurat w tym aparacie nie cofa się automatycznie, tak jak w poprzednim... No żesz to szlag! Tak skubana pozowała, a ja tego nie wykorzystałam!
Popielice całą noc chroboczą pod podłogą. I popiskują w różnych tonacjach - tak jakby były i duże okazy, i gromadka dzieci, które piszczą nieco cieniej i bardziej szaleją. Próbuje jeszcze zrobić zdjęcia przez dziury w podłodze, zwłaszcza przez taką przy schodku, no ale błysk lampy nie dociera tam gdzie one siedzą (siedzą i chyba się ze mnie śmieją )
Moje nieudane próby zdjęć szczeliny z popielicami
W nocy mam śmieszny sen. Że idę przez góry i w mijanych schroniskach PTTK można wypożyczyć wypchane popielice do zdjęć Pożyczasz w jednym, oddajesz w drugim, a po drodze sobie robisz zdjęcia na biwaku z popielicą stojącą słupka na szczycie namiotu
Rano cudnie przebłyskuje słońce przez drzewa.
Miejsce nie jest widokowe, ale obudzić się w takim lesie to też duża radość
Zbieramy się nieśpiesznie, a ja się nie mogę zdecydować z której strony nasza noclegownia wygląda najbardziej malowniczo
Suniemy dalej lasami. Acz co chwilę między drzewami mignie jakiś widoczek.
Droga z ukośnej skały prezentuje się jak wyschnięte koryto potoku.
Przez poręby i szumiące łany płowych łąk.
Docieramy do schroniska na Łabowskiej Hali.
Poprzednio byliśmy tu 20 lat temu. Wtedy co gospodarzył tu Drzewo i gotował swoje warzywne, świetnie przyprawione zupy.
2004
2024
Przyschroniskowe płoty.
Tankujemy tu wodę, zjadamy naleśnika i tuptamy dalej.
Na dalszej trasie mijamy sporo ogromnych kałuż, nieraz o ciekawych kolorach.
Potem Hala Pisana, gdzie planowaliśmy spać, ale miejsce jakoś nas nie urzekło. Poza tym za spadziste.
Rejony, przez które dziś idziemy, chyba obfitowały w sporą ilość bojowych partyzantów, którzy zazwyczaj źle kończyli i z tej racji jest sporo pamiątkowych pomników.
Kolejne polany.
Na Jaworzynie Kokuszańskiej jest krzyż, kapliczka i duże miejsce ogniskowe.
I szeroka przestrzeń na pofalowane horyzonty.
Gdzieś tu planujemy szukać miejsca na nocleg, a tu się nagle okazuje, że zgubiłam czapkę! Schowałam ją do torby na aparat i musiała mi gdzieś wypaść, pewnie jak robiłam któreś ze zdjęć. Chce już iść jej szukać, ale toperz twierdzi, że on chodzi szybciej, zwłaszcza bez plecaka, więc on się wróci kawałek i zobaczy czy gdzie czapa nie leży. Znika więc na pół godziny - odszedł fest daleko, a czapki nigdzie nie ma. No trudno. Wraca. No i znajduje czapkę na powrocie, chyba 100 metrów od miejsca, gdzie czekam z plecakami. Tak to jest mieć czapkę, która się świetnie maskuje na płowej drodze...
Zjadamy zupki wśród borówkowisk. Buba w odzyskanej czapce
cdn
- góral bagienny
- wiceminister
- Posty: 35326
- Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41
Re: Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
Rok 1980, może 1981, wczesna jesień. schronisko na Wielkiej Raczy, a raczej okolica schroniska, gdyż ono zamknięte. Remont.I tu nagle, na jednej z bel pod powałą znajduję świeczkę!!! Jak na życzenie! Jakby mieszkał tu jakiś dobry duszek spełniający życzenia!
Jesteśmy we czterech, może sześciu, remont schroniska o tyle nam psuje plany, że była szansa na piwo, a tak szansy nie ma. Ale jest dopiero okolica południa więc co tam schronisko. Zresztą mamy namioty.
Na dodatek jest chyba niedziela albo i inny dzień boży, bo na placu budowy bezludnie. Zrzucamy plecaki przy jakiś leżących słupach betonowych, siadamy na nich dyszymy, bo podejście, jak to podejście, pod górę było, a wyprawy dopiero początek to i plecaki ciężkie jak fix.
Siedzimy tak z pół godziny, gadamy, planujemy, czas już by kulbaczyć ale każdy jakoś ten przykry moment odciąga. Wreszcie Jezier wstaje, rzuca coś w stylu, że dość tych wczasów, i podchodzi do plecaków. Nie zakłada jednak swojego plecaka, tylko stoi nad nimi i wpatruje się jakby tam żmiję zobaczył. W końcu wraca bez plecaka, staje przede mną i, jak to Jezier, cedzi flegmatycznie słowa.
- Roman, widziałeś swój plecak?
- Ładny, nie? - odpowiadam pytaniem z satysfakcją, że mój nowiutki plecak robi na nim wrażenie. Nie żaden tam kultowy "tarnów" z dopinanym kominem, ale zwykły, duży plecak ze stelażem zewnętrznym; dla mnie jednak wyjątkowy, bo przez jakieś trzy tygodnie odwiedzałem go na ekspozycji sklepu sportowego przy Krakowskim Przedmieściu w Lublinie wzdychając z pożądania. Aż stał się cud i rodzice mając dosyć mojego jęczenia wysupłali skądś te 1700 zł (tyle przynajmniej zdaje mi się że kosztował) i... był mój!
- Ładny to no może i był, ale teraz idź i zobacz czy dalej Ci się podoba.
Czyżbym go w gówno zrzucił? Nic innego mi nie przychodzi do głowy. Idę w stronę plecaka ze strachem, bo jak tu teraz takie gówno dobrze zmyć...
- O, kur...- wyrwało mi się głucho na widok plecaka. Żadne tam gówno. Jedna z bocznych rurek stelażu ziała okrutną raną złamania otwartego z przemieszczeniem. Zrobiło mi się słabo....
Po odpięciu stelaża konsylium pochyliło się nad raną i deliberowało nad metodą ratowania życia plecaka, a jednocześnie mojego dalszego udziału w wyprawie.
- Wbijemy w rurkę kawałek jakiegoś kija i jakoś będzie.
- Co ty. Rozpieprzy się zaraz przy pierwszej próbie zdjęcia jeśli nie założenia plecaka.
- To będziemy go pomagali zakładać i zdejmować, może będzie trzymać. Zresztą, co tu innego wymyślisz...?
I już znalazł się odpowiedni kołek, już go strugają do właściwej średnicy, już wbijają w dwie części złamanej rurki stelaża. Ja tylko się przyglądam, wciąż sparaliżowany wizją katastrofy. Bo kto mnie stąd ewakuuje z tym czterdziestokilowym plecakiem pod pachą?
Połatany stelaż wyglądał nawet solidnie, niestety tylko zanim nie został znów założony i przypięty do plecaka. Miejsce złamania wygina się w różne strony. To musi pierdolnąć!
- Dobra, zakładamy go Romanowi i w drogę -faktycznie, trzeba przynajmniej spróbować.
- Teraz to poczekajcie, muszę z tego wszystkiego się wysrać - rzuca Jezier i znika gdzieś w krzakach po drugiej stronie placu budowy. Po kwadransie wraca z tajemniczą miną.
- Tam leży wiązka grubego drutu zbrojeniowego, takiego żeberkowanego. Tylko trzeba uciąć z pół metra i wsadzić zamiast tego kijka w stelaż.
- Ale czym uciąć? Mam tylko kombinerki - odpowiadam wciąż sceptycznie.
I wtedy Jezier tryumfalnie wyciąga w naszą stronę dłoń z kawałkiem zardzewiałego, złamanego brzeszczotu do cięcia metalu.
- Próbowałem, bierze, ale to trzeba w kilku ciąć bo szybko ręka się męczy.
I faktycznie, drut dał się uciąć szybciej niż się ktokolwiek spodziewał. Ale tu euforia się kończy, bo średnica drutu, a zwłaszcza jego żeberka wykluczają możliwość wciśnięcia go w rurkę stelażu. Trzeba go jakoś dowiązać jako usztywnienie boczne. I znów zbiera się konsylium.
- Masz te kombinerki? Trzeba być matołem aby nosić za sobą w plecaku kombinerki ważące z pół kilo... Ale jak masz to dawaj!- i Jezier znowu znikł gdzieś w okolicach swojej kupy. Po chwili wrócił jednak z długim kawałkiem grubego ale miękkiego drutu aluminiowego. - Na tej budowie jest wszystko dla pechowego turysty!
Dzięki temu drutowi i kombinerkom można stalowy drut zbrojeniowy ciasno owinąć o zaprotezowaną rurkę stelaża i tym razem wszystko współgra z plecakiem, a jeżeli znów coś pęknie, to nie ta rurka!
Zapanowała euforyczna atmosfera, ryje nam się cieszą i w ogóle hurrra! No to jeszcze po papierosie przed wyruszeniem w drogę.
I wtedy Jezier znowu zniknął by po momencie wrócić niosąc szklany kafel luksfery, czyli elementu wykończeniowego wnętrz, ale też w owym czasie stanowiącego jako popielnica stolikowa, element wyposażenia każdej szanującej się knajpy.
- Mówiłem, że tu jest wszystko... Macie, nie śmiećcie!- i postawiwszy ją przed nami sam, z uśmiechem, pierwszy zakiepował.
==================
Tę historię przypomniała mi bubowa świeczka. Co więcej, to ta historia ma swoją dokumentację fotograficzną, którą w długie, zimowe wieczory poszukam w pudle ze zdjęciami, zeskanuję i podzielę się z tymi co by chcieli to zobaczyć. Tylko kiedy nadejdą dla mnie te długie, zimowe wieczory, skoro wciąż ich wypatruję...?
A plecak do końca swych dni budził zaciekawienie, a bywało że i drwiące uśmieszki politowania, każdego, kto nań zerknął.
' P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! !
Re: Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
Łazimy po tej Jaworzynie Kokuszańskiej, szukamy... Już się wydaje, że nic dogodnego na namiot tu nie znajdziemy, bo wszędzie są straszne muldy borówkowisk - aż tu na skraju lasu pojawia się cudna, maleńka polanka! Z podłożem z mchu, osłonięta od porannego słońca i wzroku przechodniów, z widoczkiem majaczącym między trawami.
Dopiero się zaczął sierpień, a już wszędzie pełno wrzosów.
Tuptamy dalej. Przy szlakowskazie mijamy ławkę. Nie wiem czy taka ławka to najpotrzebniejsza rzecz przy górskiej ścieżce? Czemu ławki? Może wujek akurat takowe robił?
Jest też żaba w barwach maskujących. A może to nie żaba? Może to kameleon?
Odcienie nieba zaczynają nas nieco niepokoić...
Schodzimy w stronę Cyrli.
Schronisko bardzo ładnie się prezentuje - całe utopione w kwiatach, obrosłe bluszczem. Widać, że ktoś tu lubi rośliny i o nie bardzo dba.
Stodółka stojąca nieopodal też cała w fajnych dekoracjach. Czego tu nie ma! Normalnie pół giełdy staroci!
Pociemniało solidnie, a horyzonty się rozpływają w zamgleniu. Siąpi cały czas gdy schodzimy do Rytra.
Kapliczki z długimi opisami.
Poprzednio byliśmy w Rytrze w 2012 roku. Czekalismy wtedy na pociąg w Zajeździe Ryterskim. Niestety nie ma już tej fajnej knajpy. Na jej miejscu stoi Biedronka...
Udaje się jednak upolować inną knajpę - Zajazd PTTK. Też całkiem w porządku miejsce, a przeczekiwanie tu największej ulewy jest zdecydowanie przyjemniejsze niż w wiacie na wózki pod marketem.
Gdy deszcz traci na intensywności wyruszamy w dalszą drogę. Mijamy linię kolejową...
Zainteresowała mnie rejestracja spychacza, ukrytego w prowizorycznym garażu. SOC? SOS? Chyba takich nie ma? Więc może zagraniczna?
Sklepik niestety nie był czynny.
Powoli pniemy się w górę płytową drogą.
Zamek na zbliżeniu.
Szlak momentami idzie wąskim chodnikiem wzdłuż słupowiska.
Czasem trafi sie drewniany dom...
lub kapliczka ze świątkami o nieco wytrzeszczonych oczach.
Traktory kabriolety.
Cieszy obecność owiec, wciągających trawę na falistych łąkach.
Droga się wije wyżej i wyżej, a asfalt ani myśli się kończyć.
Fajne trawy!
Pojawia się coraz więcej starej, drewnianej zabudowy.
No i mimo nieszczególnej pogody widoki są całkiem całkiem! Tak szeroko i przestrzennie! Dobrze, że nie trzeba iść z nosem we mgle.
Tuptamy w górę przez kolejne widokowe przysiółki. Kordowiec, gdzie kiedyś była chatka, której nie zdążyliśmy odwiedzić. Potem Poczekaj z dwoma bacówkami. Jedna zamknięta, z fajnym długim dachem sięgającym do samej ziemi.
Przy niej robimy sobie krótki popas.
Tutaj mieszkała Ludwika Nowak, zwana przez turystów "babcią z Poczekaja". Ponoć lubiła pogawędzić z wędrującymi tą trasą, częstowała turystów ziołowymi herbatkami, a jej dom był niesamowicie przesiąknięty zapachem dymu, jako że nie posiadał komina. Gdy byliśmy w chatce pod Niemcową w 2007 roku ktoś polecał nam odwiedzić owa babuszkę i posłuchać jej ciekawych historii o życiu na górskiej polanie na przestrzeni długich kilkudziesięciu lat. Nie pamiętam już czemu tu wtedy nie przyszliśmy. Szkoda... Babcia Ludwika zmarła kilka lat później, a dom na polanie chyba ma nowych właścicieli. Ktoś musi tu bywać skoro powiesili panel na dachu.
Druga bacówka stojąca po sąsiedzku niestety już się totalnie zawaliła. Chyba niedawno.
Właśnie tu chcieliśmy dziś nocować Trzeba przyznać, że byśmy mieli ładny widoczek siedząc sobie na przyzbie.
3 lata temu jeszcze stała, acz już wtedy mogły wystąpić problemy ze szczelnością dachu. (zdjęcie z googlemaps)
Niemcowa Niżna pachnie świeżo odmalowaną bacówką i beczy owcami.
Kolejny przysiółek to chyba Psiarka. Tu w latach 1938-1961 znajdowała się najwyżej położona w Polsce szkoła, jedyna ponoć na wysokości powyżej tysiąca metrów. Chodziły do niej dzieci z przysiółków, które dziś mijaliśmy. Może dzieci babci z Poczekaja też się tu załapały?
Szkoła owa stała się znana po tym jak opisano ją w książce "Szkoła nad obłokami". Wilki, narty, chałupy bez prądu, wiejskie życie w przysiółkach zagubionych wśród gór. Świat, którego juz nie ma. Koniecznie muszę ją przeczytać! Dziś stoi tu pamiątkowy pomniczek.
Ten kawałek trasy z Rytra był jakiś szczególny - napewno inny od pozostałej części naszych sądeckich ścieżek. Tu idąc kolejnymi polanami tak jakby wyświetlały się obrazy z dawnych czasów. Cały czas jakby oczami wyobraźni, nałożone na współczesne zarysy terenu czy zabudowań, rysowały się jakieś odbicia czy kontury sprzed lat. Może dlatego, że nikogo nie spotkaliśmy? Może duchota, strome podejście i wirujace mgły przesuwały percepcję otoczenia na jakieś inne tory?
Wyłazimy w końcu na prawie połoninę
Gdzieś w tle zachodzi słoneczko, gdy zaczynamy szukać miejsca na obozowisko.
Węszymy tu i tam po borówkach. W końcu znajdujemy odpowiednią dla nas mini polankę. Niedaleko stąd do szczytu Trześniowego Wierchu.
Nawet jest gdzie ognicho rozpalić.
Chyba nie wspominałam jeszcze, że od rana zaczął mnie męczyć straszliwy katar. Taki, że ciężko odjąć chusteczkę od nosa. W Rytrze zrobiłam wielki zapas chusteczek. Początkowo te zużyte chowałam do śmietniczka, który niesiemy. Potem stwierdziłam, że jest ich za dużo i zaczęłam je zakopywać. Na koniec jednak wyszło, że to jest niedobra praktyka, bo schodzą tak szybko, że ich nie wystarczy do Piwnicznej. Zaczęłam więc je znowu kitrać i... suszyć! Na gałęzi drzewa i nad ogniskiem. Wyglądało to zapewne na tyle idiotycznie, że chyba mnie podświadomość powstrzymała przed zrobieniem zdjęcia No bo niestety żadnego nie mam...
O zmierzchu poszłam do kibelka i nie wzięłam aparatu. I tu ukazały się piękne mgły ścielące się po dolinach. Nie było czasu wracać. Mam tylko w kieszeni mój zabytkowy telefon. Szczerze mówiąc jestem w szoku, że cokolwiek w ogóle widać i 15 lat temu robili takie porządne aparaty w telefonach. A może tylko ja je widzę, bo zostały w mojej pamięci?
Poranek wstaje jeszcze bardziej duszny niż był wieczór, a horyzont wygląda tak, jakby patrzeć na niego przez brudną szybę. No ale grunt, że nie leje i nie jest zimno. I że nie było porannej rosy, więc moje chusteczki wyschły.
Namiocik stoi na skraju jakiejś starej drogi. Wyraźnie widać wygniecioną koleinę jakby coś tu kiedyś jechało. Acz idąc w stronę szlaku bardzo szybko koleina zanika, zamieniając się w pojedynczą ścieżkę. Idąc w stronę przeciwną - na środku owej "drogi" wyrastają spore świerki. Ewentualny pojazd musiał więc tu wylądować albo ulec teleportacji. Innej opcji nie ma.
cdn
Dopiero się zaczął sierpień, a już wszędzie pełno wrzosów.
Tuptamy dalej. Przy szlakowskazie mijamy ławkę. Nie wiem czy taka ławka to najpotrzebniejsza rzecz przy górskiej ścieżce? Czemu ławki? Może wujek akurat takowe robił?
Jest też żaba w barwach maskujących. A może to nie żaba? Może to kameleon?
Odcienie nieba zaczynają nas nieco niepokoić...
Schodzimy w stronę Cyrli.
Schronisko bardzo ładnie się prezentuje - całe utopione w kwiatach, obrosłe bluszczem. Widać, że ktoś tu lubi rośliny i o nie bardzo dba.
Stodółka stojąca nieopodal też cała w fajnych dekoracjach. Czego tu nie ma! Normalnie pół giełdy staroci!
Pociemniało solidnie, a horyzonty się rozpływają w zamgleniu. Siąpi cały czas gdy schodzimy do Rytra.
Kapliczki z długimi opisami.
Poprzednio byliśmy w Rytrze w 2012 roku. Czekalismy wtedy na pociąg w Zajeździe Ryterskim. Niestety nie ma już tej fajnej knajpy. Na jej miejscu stoi Biedronka...
Udaje się jednak upolować inną knajpę - Zajazd PTTK. Też całkiem w porządku miejsce, a przeczekiwanie tu największej ulewy jest zdecydowanie przyjemniejsze niż w wiacie na wózki pod marketem.
Gdy deszcz traci na intensywności wyruszamy w dalszą drogę. Mijamy linię kolejową...
Zainteresowała mnie rejestracja spychacza, ukrytego w prowizorycznym garażu. SOC? SOS? Chyba takich nie ma? Więc może zagraniczna?
Sklepik niestety nie był czynny.
Powoli pniemy się w górę płytową drogą.
Zamek na zbliżeniu.
Szlak momentami idzie wąskim chodnikiem wzdłuż słupowiska.
Czasem trafi sie drewniany dom...
lub kapliczka ze świątkami o nieco wytrzeszczonych oczach.
Traktory kabriolety.
Cieszy obecność owiec, wciągających trawę na falistych łąkach.
Droga się wije wyżej i wyżej, a asfalt ani myśli się kończyć.
Fajne trawy!
Pojawia się coraz więcej starej, drewnianej zabudowy.
No i mimo nieszczególnej pogody widoki są całkiem całkiem! Tak szeroko i przestrzennie! Dobrze, że nie trzeba iść z nosem we mgle.
Tuptamy w górę przez kolejne widokowe przysiółki. Kordowiec, gdzie kiedyś była chatka, której nie zdążyliśmy odwiedzić. Potem Poczekaj z dwoma bacówkami. Jedna zamknięta, z fajnym długim dachem sięgającym do samej ziemi.
Przy niej robimy sobie krótki popas.
Tutaj mieszkała Ludwika Nowak, zwana przez turystów "babcią z Poczekaja". Ponoć lubiła pogawędzić z wędrującymi tą trasą, częstowała turystów ziołowymi herbatkami, a jej dom był niesamowicie przesiąknięty zapachem dymu, jako że nie posiadał komina. Gdy byliśmy w chatce pod Niemcową w 2007 roku ktoś polecał nam odwiedzić owa babuszkę i posłuchać jej ciekawych historii o życiu na górskiej polanie na przestrzeni długich kilkudziesięciu lat. Nie pamiętam już czemu tu wtedy nie przyszliśmy. Szkoda... Babcia Ludwika zmarła kilka lat później, a dom na polanie chyba ma nowych właścicieli. Ktoś musi tu bywać skoro powiesili panel na dachu.
Druga bacówka stojąca po sąsiedzku niestety już się totalnie zawaliła. Chyba niedawno.
Właśnie tu chcieliśmy dziś nocować Trzeba przyznać, że byśmy mieli ładny widoczek siedząc sobie na przyzbie.
3 lata temu jeszcze stała, acz już wtedy mogły wystąpić problemy ze szczelnością dachu. (zdjęcie z googlemaps)
Niemcowa Niżna pachnie świeżo odmalowaną bacówką i beczy owcami.
Kolejny przysiółek to chyba Psiarka. Tu w latach 1938-1961 znajdowała się najwyżej położona w Polsce szkoła, jedyna ponoć na wysokości powyżej tysiąca metrów. Chodziły do niej dzieci z przysiółków, które dziś mijaliśmy. Może dzieci babci z Poczekaja też się tu załapały?
Szkoła owa stała się znana po tym jak opisano ją w książce "Szkoła nad obłokami". Wilki, narty, chałupy bez prądu, wiejskie życie w przysiółkach zagubionych wśród gór. Świat, którego juz nie ma. Koniecznie muszę ją przeczytać! Dziś stoi tu pamiątkowy pomniczek.
Ten kawałek trasy z Rytra był jakiś szczególny - napewno inny od pozostałej części naszych sądeckich ścieżek. Tu idąc kolejnymi polanami tak jakby wyświetlały się obrazy z dawnych czasów. Cały czas jakby oczami wyobraźni, nałożone na współczesne zarysy terenu czy zabudowań, rysowały się jakieś odbicia czy kontury sprzed lat. Może dlatego, że nikogo nie spotkaliśmy? Może duchota, strome podejście i wirujace mgły przesuwały percepcję otoczenia na jakieś inne tory?
Wyłazimy w końcu na prawie połoninę
Gdzieś w tle zachodzi słoneczko, gdy zaczynamy szukać miejsca na obozowisko.
Węszymy tu i tam po borówkach. W końcu znajdujemy odpowiednią dla nas mini polankę. Niedaleko stąd do szczytu Trześniowego Wierchu.
Nawet jest gdzie ognicho rozpalić.
Chyba nie wspominałam jeszcze, że od rana zaczął mnie męczyć straszliwy katar. Taki, że ciężko odjąć chusteczkę od nosa. W Rytrze zrobiłam wielki zapas chusteczek. Początkowo te zużyte chowałam do śmietniczka, który niesiemy. Potem stwierdziłam, że jest ich za dużo i zaczęłam je zakopywać. Na koniec jednak wyszło, że to jest niedobra praktyka, bo schodzą tak szybko, że ich nie wystarczy do Piwnicznej. Zaczęłam więc je znowu kitrać i... suszyć! Na gałęzi drzewa i nad ogniskiem. Wyglądało to zapewne na tyle idiotycznie, że chyba mnie podświadomość powstrzymała przed zrobieniem zdjęcia No bo niestety żadnego nie mam...
O zmierzchu poszłam do kibelka i nie wzięłam aparatu. I tu ukazały się piękne mgły ścielące się po dolinach. Nie było czasu wracać. Mam tylko w kieszeni mój zabytkowy telefon. Szczerze mówiąc jestem w szoku, że cokolwiek w ogóle widać i 15 lat temu robili takie porządne aparaty w telefonach. A może tylko ja je widzę, bo zostały w mojej pamięci?
Poranek wstaje jeszcze bardziej duszny niż był wieczór, a horyzont wygląda tak, jakby patrzeć na niego przez brudną szybę. No ale grunt, że nie leje i nie jest zimno. I że nie było porannej rosy, więc moje chusteczki wyschły.
Namiocik stoi na skraju jakiejś starej drogi. Wyraźnie widać wygniecioną koleinę jakby coś tu kiedyś jechało. Acz idąc w stronę szlaku bardzo szybko koleina zanika, zamieniając się w pojedynczą ścieżkę. Idąc w stronę przeciwną - na środku owej "drogi" wyrastają spore świerki. Ewentualny pojazd musiał więc tu wylądować albo ulec teleportacji. Innej opcji nie ma.
cdn
Re: Przez Beskid Sądecki (z Krynicy do Piwnicznej nieco naokoło) (2024)
Jaka piekna historia! Mam nadzieje, ze znajdziesz czas i na własne oczy zobaczę ten najmocniejszy na świecie stelaż plecaka!Tę historię przypomniała mi bubowa świeczka. Co więcej, to ta historia ma swoją dokumentację fotograficzną, którą w długie, zimowe wieczory poszukam w pudle ze zdjęciami, zeskanuję i podzielę się z tymi co by chcieli to zobaczyć. Tylko kiedy nadejdą dla mnie te długie, zimowe wieczory, skoro wciąż ich wypatruję...?
A plecak do końca swych dni budził zaciekawienie, a bywało że i drwiące uśmieszki politowania, każdego, kto nań zerknął.
Juz byłam pewna ze wroci z piwemI wtedy Jezier znowu zniknął by po momencie wrócić (...)
- Mówiłem, że tu jest wszystko.