U podnóża ukraińskich Karpat (2004)

O miejscach, które zwiedziliście, o których chcecie opowiedzieć...

Moderator: Moderatorzy

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
buba
inżynier nadzoru
inżynier nadzoru
Posty: 1874
Rejestracja: poniedziałek 18 lis 2013, 20:40

U podnóża ukraińskich Karpat (2004)

Post autor: buba »

Jest początek lipca roku 2004. Ładusia, moi rodzice i ja. Nasza trójka na pokładzie dzielnego, bordowego autka rusza na podbój Karpat! :) Huculszczyzna i te sprawy. "Tam szum Prutu Czeremoszu". Plan nie zakłada wielkiego chodzenia po górach. Nie jakieś tam zaraz połoniny i postrzępione szczyty niedostępnych wierchów. Mają być wioski, takie prawdziwe - płynące mlekiem i samogonem. Mają być słomiane dachy, pył chrzęszczący w zębach i błotniste drogi wcinające się w głębokie, wilgotne doliny.

Obrazek

Ciężko jest napisać relację po 19 latach, zwłaszcza mając dość fragmentaryczne zapiski z przebiegu trasy. Były dokładniejsze opisy, ale notes niestety gdzieś przepadł :( Na pewno wiele rzeczy umknęło z pamięci, wiele opisywanych już nie na świeżo, traci swoją moc, bo dystans lat zazwyczaj gasi emocje, które towarzyszyły wielu wydarzeniom. No ale z dwojga złego lepiej teraz - niż za kolejne 20 lat! :) I lepiej późno niż wcale! :)



Granicę zamierzamy atakować wcześnie z rana, coby na wszelki wypadek mieć duży zapas czasowy i nie musieć jeździć po nocy jak nas owa granica zassie na dłużej niż zazwyczaj. Nie lubimy jeździć po nocach, a po Ukrainie to już w szczególności. Wiem, łamiemy tą zasadę 5 lat później, za co zostajemy przykładnie ukarani. ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... -2009.html )

Śpimy w PTSMie w Ustrzykach Dolnych. Rano suniemy na nasze ulubione, chyrowskie przejście i wypluwa na nas po drugiej stronie w sposób niezwykle sprawny i bezproblemowy. Ładusia napojona prawdziwą, ołowiową benzyną, o oktanowości wahającej się ponoć gdzieś w rejonie 80, zdaje się wręcz fruwać! Takiej mocy przy pokonywaniu wzniesień, takiego przyspieszenia - to ona nigdy jeszcze nie miała! Tu widać poczuła zew przodków! Właściwe auto na właściwym miejscu! Pruje na wschód z taką mocą, że chyba się zatrzymamy we Władywostoku! (proponowałam, ale rodzice jakoś sceptycznie się odnieśli do mojego pomysłu, uznając go za żart ;) Aha! Na dystrybutorach było chyba napisane 72, 92 i 95, ale pan stacyjny mówi nam, że to ściema, bo ze wszystkich węży u nich leci i tak to samo. Z ciekawych sytuacji na stacji zapadło mi jeszcze w pamięć, że tu po raz kolejny utrwaliliśmy sobie, że lokalne węże "nie odbijają". Ile razy trzeba deptać po tęczowych kałużach, aby sobie to wbić do łba??

Gdzieś w rejonie Starego Sambora pierwszy raz mijamy sympatycznego Węgra w niebieskim trabancie. Koleś ma przeniesamowitą fryzurę. Cała głowa jest praktycznie wyłysiała, jedynie z tyłu zostały włosy. I z tych tylnych włosów ma zapleciony warkocz, sięgający do połowy pleców. Warkocz jest tak gruby, że większość ludzi z kompletnego owłosienia całego łba 1/10 tej objętości nie uzyska. Już nie pamiętam czy on wyprzedził nas, czy my jego. Później, w kolejnych dniach, wpadamy na siebie jeszcze kilkukrotnie. To na przejeździe kolejowym, to na stacji benzynowej, to gdzieś pod sklepem. Widać koleś podąża bardzo podobną trasą. Niestety nie pojawiła się okazja, aby nawiązać z nim jakaś bliższą znajomość. Acz po piątym razie już do siebie machamy :)

Nasza dzisiejsza trasa wiedzie łagodnymi wzgórzami przez Starą Sól, Stary Sambor, Turkę, Borynię, Wysocko Niżne, Komarniki, Wysocko Wyżne...

Obrazek

Obrazek

Gdzieś pod sklepem.

Obrazek

Miejscowością, gdzie planujemy się zatrzymać i trochę połazić, jest Libuchora. Pamiętam, że jeżdżąc w Bieszczady, natrafiliśmy na jakieś czasopisma opisujące pobliskie wioski znajdujące się po drugiej stronie granicy. I tam urzekły nas wyłaniające się z mgieł strzechy chat! I to nie, że tam jedna chałupa czy dwie albo jakiś zapomniany kurnik. Ze zdjęć wynikało, że cała wieś tak wygląda. I nie jest to jakiś pieprzony skansen, gdzie trzeba przebierac kapcie zanim się wejdzie, a za zdjęcie z błyskiem wypruwają ci flaki. Jest to zwykła wieś, gdzie ludzie sobie mieszkają i strzechy sobie po prostu są, bo zawsze były, no i są dalej. Widać myszy ich nie zjadły, ognie nie pochłonęły, a pragnienie luksusu i nowoczesności jeszcze nie wdarło się w serca na tyle silnie, aby okazać się jeszcze skuteczniejszym od ognia i mysz.

Ładusia i strzecha prezentują się razem nadpodziw harmonijnie. Wiem, że ze zdjęcia nie bardzo to widać (bo jakość moich zdjęć jest również spójna z pylistą atmosferą chwili), ale ja to pamiętam i można mi uwierzyć na słowo :P Można też wwiercić się wzrokiem w mgłę fotografii i spróbować odnaleźć pasujące do opisu plamy :)

Obrazek

No a wracając do wspomnianych strzech - jest tu ich naprawdę od zarąbania.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Są też obejścia z inną strukturą dachów, ale widać również mnie jakoś urzekły, jako że trafiły na zdjęcia.

Obrazek

Obrazek

W wiosce miją nas kilkanaście pojazdów i z tego co pamiętam żaden nie był spalinowy. Wszystkie są tak ekologiczne, że cały obecny zachodni świat powinien się posikać ze szczęścia.

Obrazek

Były to jeszcze te piękne czasy, gdy ludzie nie uciekali na widok aparatu, pozwalali, aby robić im zdjęcia. Ba! często sami o nie prosili!

Obrazek

Obrazek

Tu taka sytuacja: bardzo spodobała się nam przydomowa kapliczka kryta omszałym gontem. Robię więc jej zdjęcie...

Obrazek

Ledwo aparat nie pstryknął i świat nie spowiło głośne BŻŻŻŻ, świadczące o przewijającym się filmie, jak zza węgła nie wyskoczy facet machając rękami i pokrzykujac coś do nas! Jak się okazuje, zaraz obok zbudowali też nową kapliczkę. Dopiero co ją skończyli ze szwagrem i są z niej bardzo dumni. Uważają, że ją też powinniśmy sfotografować. I to koniecznie z właścicielem! Już mam robić to kolejne zdjęcie, a tu nagle facet myk! ucieka z kadru i znika w czeluściach chałupy. Pobiegł do domu po wnuczka. Żeby wnuczek też był na zdjęciu. Zatem zdjęcie w komplecie - nowa kapliczka i jej fundator, z wnuczkiem Iwankiem na rękach. Iwanko nie chciał zdjęcia. Odwracał główkę i darł japę okrutnie.

Obrazek

Patrząc na ten obrazek wybitnie uderza ogrom czasu, ktory nas od niego dzieli. Iwanko, z którym przypadkowe losy zderzyły nas na dwie minuty, jest dziś dorosłym facetem. Czy został w górskiej wiosce i wiedzie życie takie jak ojciec i dziadek, patrząc na floksy obrastające kapliczkę? Czy może mijam go codziennie na ulicach Oławy, gdy tak jak tysiące przybyłych tu ukraińskich robotników - zmierza do pracy w jednej z naszych fabryk? Może to właśnie on stał z browarkiem nad Odrą, zawsze o 8:30, gdy szłam z kabakiem do przedszkola? A może właśnie nie? Może ów karpacki Iwanko biega dziś z karabinem gdzieś po Donbasie i omszałe strzechy Libuchory są ostatnią rzeczą jaką zaprząta sobie głowę?
Wspominając ten wyjazd i pisząc tą relację - z jednej strony mam wrażenie jakby to było wczoraj. Jednak takie momenty, takie niepocztówkowe zdjęcia, przypominają dobitnie, że jednak to nie wczoraj...

Kawałek dalej, nad rzeczką, zatrzymujemy się na obiad. Gotujemy pulpę, ale nie możemy jej na spokojnie zjeść. Ciągle mamy w garnku krowę. Trawa przy naszych stopach jest najsmaczniejsza, no a jak kilka ziarenek kukurydzy na nią upadnie to już powód, aby wygryźć to miejsce do ziemi.

Obrazek

Można też zwrócić uwagę na wspaniałą stabilizację klapy od ładusi - za pomocą parasola! Bardzo lubię jak przedmioty są wielofunkcyjne! :)

Obrazek

Jedziemy dalej. Spokojne drogi, pobocza łagodnie przechodzące w pola usiane snopkami siana. Pagórki z kępkami drzew i drewnianymi cerkwiami o wielu daszkach.

Obrazek

Dzień się już powoli kończy, kolory stają coraz bardziej złociste. Czas szukać noclegu...

Średnio to wyszło na tym zdjęciu - ale tam w tle są góry. I nad tymi górami właśnie przetacza się solidna burza.

Obrazek

Na nocleg zatrzymujemy się w turbazie "Pikuj" w Biłasowicji.

Obrazek

Obrazek

Nasze piętro jest puste. W pokoju, na końcu ciemnego korytarza, nocujemy tylko my. Pod nami jednak słychać kwiki, tupoty i radosne głosy, od czasu do czasu przechodzące w chóralny śpiew. Trwa jakaś impreza. Okazuje się, że obiekt służy głównie za hotel robotniczy dla serbskich drogowców, którzy tak mają w zwyczaju spędzać czas po pracy. Zaglądamy na chwilę do nich, jednak problemy z porozumieniem nie pozwalają na jakieś długie i ciekawe dialogi. Pić równo z nimi również nie mamy jakoś dzisiaj chęci. Witamy się więc, wypijamy kielicha za polsko-serbską przyjaźń i się żegnamy. Nie wiem więc jaką drogę budowali i czemu nigdzie bliżej nie można było znaleźć pracowników.

Impreza koło północy się kończy a Serbowie rozchodzą po swoich pokojach. Usypiamy więc w ciszy, przerywanej tylko czasami czymś dziwnym upadającym na blaszany dach. Nie wiem czy to szyszki, ogon burzy z gradem czy może jakieś zwierzęta grały w berka?

Kolejny dzień wstaje pogodny, a faliste wstęgi gór stają się coraz wyższe.

Obrazek

Obrazek

Przecinamy nieraz malowniczą, lokalną linię kolejową. W kolejnych latach będę przemierzać tą trasę pociągiem, sunąc na różne Borżawy, Połoniny Krasne czy zakarpackie odnogi Gorganów.

Obrazek

Jedziemy przez Hukliwą i Filipiec, gdzie zwiedzamy fajne, drewniane cerkiewki.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Przyjemna dla oka zabudowa Filipca.

Obrazek

Obrazek

Ktoś z zagadanych miejscowych polecił nam wycieczkę do wodospadu. Ponoć wszyscy turyści tam chodzą, więc my też musimy. Faktycznie - miał rację. Wszyscy. I to wszyscy na raz! Stadami! Prawie nie widać wodospadu...

Obrazek

Idziemy też sobie jeszcze kawałek wgłąb doliny. Miła piaszczysta droga, rozległe łąki, widoki na jakąś obłą górkę. Nawet słoneczko czasem nam błyśnie. Zdecydowanie gorzej z błyskaniem słoneczka było na szczytach połonin. Mijamy ekipę, która wyraźnie spłynęła z gór. Czterech chłopaków idzie, tzn. wręcz płynie w potoku tego, co z nich spływa, a przypomina to wulkany błotne w czasie głównej erupcji. Jeden koleś ciągnie za sobą jakiś spory kawałek brezentu, który najprawdopodobniej był kiedyś namiotem starego typu. Czemu on go nie niesie - tylko ciagnie za sobą po kamieniach? Rozważaliśmy to później i przychodziły nam do głowy trzy rozwiązania:
1.) Nasiąkły namiot był tak ciężki, że największy siłacz nie dałby rady go podnieść, a solidność wykonania umożliwiała takowe, mało delikatne traktowanie.
2.) Namiot i tak był już rozwalony i właściciel traktował go jako kawałek materiału na inne potrzeby (lub był do wyrzucenia, ale nie chciał zostawiać śmiecia w górach)
3.) To nie był namiot, a napotkani ludzie nie byli turystami, tylko to jakiś desant spadochroniarzy ;)

Obiad wypada nam na przystanku autobusowym w wiosce kawałek dalej. Do bulgoczącej na gazie strawy tańczą nam lokalne Janosiki, a dziewczęta przygrywają na fujarkach. Dlaczego wybraliśmy akurat przystanek? Był ładny, stał na uboczu, a poza tym zbierało się na deszcz, a w takich momentach dach nad głową jest bezcenny.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na trasie często mamy towarzystwo :)

Obrazek

Obrazek

Początkowo mijamy Miżhirię i jedziemy drogą na Chust. I na tej drodze spotyka nas coś dziwnego. Dopada nas kolektywne uczucie strachu. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego i czemu wszystkich naraz. Pojawia się ono stopniowo, początkowo przyjmując formę niechęci i zniesmaczenia, że po prostu nam się nie podoba ta trasa. Że dolina jakby za wąska, jakby za klaustrofobiczna, że okoliczne góry jakieś takie brzydkie - strome i całe oblepione robaczywym lasem. Narasta w nas chęć nie kontynuowania tej trasy, zmienienia planów, która później przemienia się w irracjonalną potrzebę jak najszybszej ucieczki z tego miejsca. Wioskę Zaperedilia napewno mineliśmy. Mam wrażenie, że decyzję o ewakuacji i przyspieszonej zmianie planów, podjęlismy gdzieś za Wuczkowym. Nie wiem co tam się wydarzyło, co nas naszło, dlaczego nie było nam dane dojechać do Chustu, ale ani wcześniej, ani później na tym wyjeździe, już nie napotkaliśmy żadnego "złego miejsca". Co czaiło się na dalszej trasie - na zawsze zostanie już tajemnicą. Nigdy później nie miałam już okazji tą drogą jechać. Pisząc tą relację oglądam sobie zdjęcia z googlemaps - góry jak góry, dolina jak dolina...

Wracamy więc do Miżhirii.

Obrazek

Obrazek

Na nocleg zatrzymujemy się w hotelu "Karpaty". Był z nim jakiś problem. Już nie pamiętam jaka była oficjalna wersja - czy nie mieli miejsc czy może nie przyjmowali obcokrajowców? Babka z recepcji powiedziała, że ona przymknie oko i nas przyjmie, ale musimy przyjść wieczorem, gdy już szefostwo pójdzie do domu. No a rano musimy zebrać się przed ósmą. A może po prostu babka chciała zarobić "pod ladą", a w nas, niemiejscowych, zobaczyła idealne jelenie dla takiego procederu? Szlag wie... Fakt taki, że nie mamy dużego wyboru miejsc noclegowych, a po historii na drodze do Chustu - nie chce się nam nigdzie dalej jechac i dłużej szukać. Decydujemy się więc na proponowaną nam opcję noclegu. Wieczorem pijemy na stołówce rum -cole. Pamiętam, że jakiś lokals cmokał nad moim tatą, że taki napój to dobry dla "nieletnich i kobiet w ciąży" a "prawdziwemu mużykowi to nie wypada". Taki i typ - głupoty pociskał, a flaszki to nie postawił ;)

W dalszą drogę wyjeżdżamy więc w sposób nietypowy dla nas - o poranku i bez śniadania. Nad górami snują się mgły, ciągnie nocnym chłodem, a słońce nie wysuszyło jeszcze rosy.

Obrazek

Na śniadanie zatrzymujemy się w przydrożnej wiacie. Miejsce jest tak cudne i magiczne, że słowami tego się nie da wyrazić. Bo słowa relacji nie oddadzą chłodu porannego, górskiego powietrza, nie oddadzą jego zapachu przesiąkłego świeżością, żywicą, łąkowymi kwiatami i tego aromatu, że przy każdym wdechu człowiek ma wrażenie, że pije krystaliczną wodę ze źródła :) Wodę, ktora leczy wszelakie choroby ciała i duszy, jednocześnie wprawiając w doskonały nastrój. Słowa również nie mają w sobie szmeru potoku, szumu świerków czy bulgotu kawy w menażce. Są chwile, które trzeba przeżyć, bo próba wytłumaczenia osobom trzecim z góry skazana jest na niepowodzenie. No bo co? Pozornie to tylko buda na skraju szosy, nie? Nic więcej...

Obrazek

Miałam okazję jeszcze wielokrotnie wędrować po karpackich szczytach, połoninach i przełęczach. Bywać w tych górach w różnych fazach wilgotnych poranków. Ale takiej aury świeżości i takiego powietrza przesyconego tysiącem aromatów górskich przestrzeni - już nie napotkałam.

Góry przed nami zdają się rosnąć w oczach - wjeżdżamy na jakieś przełęcze. Nie muszę wspominać, że jedziemy na Synewir? Cofać się nie chcemy, a podjęcie kolejnej próby zaprzyjaźnienia się z trasą na Chust nie wchodzi w grę - zgodnie i kolektywnie odrzucamy taki pomysł.

W okolicach Synewiru sporo chałup jest krytych gontem.

Obrazek

Do Kołoczawy zaglądamy głównie z racji drewnianej cerkwi. W tych bieszczadzkich czasopismach był też artykuł o cerkwiach Karpat Wschodnich, no i ja sobie skrzętnie spisałam te wszystkie Kołoczawy, Hukliwe i Filipce.

Zwróce jeszcze uwagę jak pięknie w kadr weszła kura! :)

Obrazek

Obrazek

Miałam też namiar, że w Kołoczawie jest hotelik. Nawet babka w sklepie coś wspominała, że kiedyś był - w dużym budynku, gdzie jest też bank. Znajdujemy budynek z bankiem (to te dwa zakratowane okna na lewo od zielonej tabliczki). Reszta budynku jednak sprawia wrażenie opuszczonej. Wywieszki o noclegach też nie ma, więc to chyba fałszywy trop...

Obrazek

Natrafiamy tu też na rozkładający się cyrk. Niestety występy będą dopiero pojutrze. Nie mamy tyle czasu, aby czekać. Na wagonach wymalowano artystów np. kręcącenie hula-hop najlepiej wychodzi osobom bez rąk. Najbardziej przykuwa jednak uwagę klatka z niedzwiedziem. Misiek sprawia wrażenie naćpanego, kręci się w kółko, dziwnie podskakuje i pohukuje jak sowa.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ponownie mam okazję odwiedzić Kołoczawę w 2009 roku. ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... -2009.html ) I wtedy siedząc w którejś z knajp, jakiś miejscowy nam opowiada, że kilka lat wcześniej był w Kołoczawie cyrk. I coś poszło nie całkiem zgodnie z planem, bo niedźwiedź zamiast pokazywać sztuczki zagryzł tresera. Na scenie, na oczach publiczności. Czy to był ten misiak i ten cyrk, ktory napotkaliśmy przejazdem w lipcu 2004? Może jednak trzeba było poczekać te 2 dni?? ;)

Jako że jesteśmy w Kołoczawie, a chcemy się dostać do Rachowa zakarpacką stroną - musimy jechać doliną Terebli. Nie ma innego wyjścia. Czemu droga przez Chust nie wchodzi w grę - wspominałam już wcześniej. Przez przełęcz Prislop do Ust Czornej też nie dojedziemy, mimo że droga na mapach jest znaczona na żółto. Skądinąd fascynuje mnie fenomen tej drogi, zawsze znaczonej tak samo, jakby pomiędzy Kołoczawą a Ust Czorną jej stan się nie zmieniał (a w praktyce staje się ona leśną droga o koleinach głębokich na metr!). Nawet dziś, np. na googlowych mapach, ma wszędzie wciąż taką samą główność... Przygoda z tą drogą i o tym, że nie nalezy zbyt długo wierzyć w mapę - to materiał na osobną relację, która może też kiedyś doczeka swoich dni ;)

Natomiast wybrana przez nas droga jest w tym momencie czasoprzestrzeni odradzana nam przez miejscowych - niedawno była tam solidna powodź i w ogóle nie wiadomo czy jest ona przejezdna. Jednak z dwojga złego zdecydowanie wolimy przerabiać ładusie na amfibie niż ryzykowac spotkanie ze "złym" za Wuczkowem ;) I jest to dobry wybór. Droga okazuje się być chyba jednym z bardziej klimatycznych fragmentów naszej wycieczki. Wsie nad Tereblą mają w sobie jakąś dzikość, tajemniczość, niedostępność. Być może ten klimat tworzą właśnie zerwane przez powódź skarpy, uszkodzone mosty, wygryzione nawierzchnie - co jednocześnie generuje zmniejszenie ruchu. Tak serio - to na tej drodze ruchu nie ma praktycznie w ogóle. Jedziemy przez teren jakby opustoszały i wymarły.

Obrazek

Robiłam dużo zdjęć przez okna. Jednak podskakujące na wybojach auto, w połaczeniu z zalanymi błotem szybami, musiały dać jeden efekt - żadne zdjęcie nie wyszło. I nie chodzi tu o bycie "dobrym jakościowo", bo ja to zazwyczaj mam gdzieś. Na tych zdjeciach nie wyszło nic - rozmazane plamy. Pół kliszy do kubła i niesamowite miejsca, które zostały tylko w zakamarkach pamięci i nie mogę się nimi podzielić z innymi. Np. most, gdzie mieliśmy obawy, coby jedno kółko się nam nie osunęło w miejsce, gdzie woda wybrała beton i została tylko kratownica z metalowych prętów. Wprawdzie jakiś traktor myknął przez to miejsce, ale czy to aby zdrowe dla opon? Była też kładka dla pieszych zwisająca z latarni, a druga latarnia stała na środku rwącej rzeki. Do dziś nie wiem czy porwało latarnię czy powodziowa rzeka zmieniła koryto. Nie zatrzymujemy się po drodze, nie wysiadamy. Nie pamiętam już dokładnie dlaczego. Może nie chcemy drażnić miejscowych, że u nich tu klęska żywiołowa, a my sobie wycieczki krajoznawcze urządzamy? Bo póki nie wysiądziemy z głupimi minami i aparatem - to wyglądamy na miejscowych, z naszą przykurzoną ładą o czarnych blachach, słabo już czytelnych od błota. Sporo lokalnych aut też jeździło jeszcze na czarnych, radzieckich sprzed 80 roku. Zwłaszcza na takich zapadłych wioskach.

Zatrzymujemy się dopiero w Drahowie. Idziemy do sklepu. Na parkingu przegląd ład - ta po lewej nasza! :)

Obrazek

Na obrzeżach Drahowa spotykamy też aptekę. Nie warto się dać zwieść pozorom! Ona była czynna!

Obrazek

Skądinąd ja powinnam któryś z wakacyjnych miesięcy spędzać na praktyce w aptece, ot zamiast wędrować sobie światami odpierdzielać dla kogoś wolontariat i szorować podłogi. Tak sobie wtedy pomyślałam, że właśnie znalazłam właściwą aptekę! Miesięczna praktyka w takim miejscu mogłaby być dużo ciekawsza od niejednej podróży! :) Nie poszłam jednak zapytać. Pewnie i tak by mi nie uznali ;)

W koncu przebieramy się na drugą stronę Karpat i chwilę będziemy jechać wzdłuż rzeki Cisa i granicy z Rumunią. Na trasie zwraca naszą uwagę mnóstwo opuszczonych, niedokończonych domów. Acz to nie zwykłe domy - to wielkie wille, niektóre często wręcz przypominają pałace. Większość z nich zieje pustymi otworami okien i zarasta chaszczem.. Ki diabeł?? Później udaje się poznać przyczynę. Ponoć w latach 90-tych wielu miejscowych zaczęło się dorabiać gigantycznych pieniędzy na nie całkiem legalnym spławianiu towarów Cisą. Interes szedł rewelacyjnie, pieniądze sypały się z nieba, więc i apetyty rosły. Kto zbudował sobie normalny dom - zdążył. Kto był nienażarty - zostawał z ruiną. Bo niespodziewany fart i dopływ środków jak szybko się zaczał, tak jeszcze radykalniej się zakończył. Ponoć wojna w Jugosławii miała jakiś wpływ na te "Cisowe Bazary", ale że dokładnie nie pamiętam jaki, to nie będę się zagłębiać w temat. W 2004 roku stoją więc takowe pomniki ludzkich rozbuchanych potrzeb i ślepej wiary w pomyślną kontrabandę.

Obrazek

W końcu docieramy do Rachowa. Mają tam kościół:

Obrazek

A zaraz obok bazar.

Obrazek

Na owym targu kupujemy bardzo nietypową cebule - z trzpieniem w środku. W smaku jest normalna - jak to cebula, ale po zjedzeniu zostaje twardy ogryzek. Pierwszy (i póki co ostatni) raz w życiu zostawiamy po śniadaniu ogryzki z cebuli.

Idziemy też do knajpy. Kompletnie jej już nie pamiętam, ale został pamiątkowy rachunek.

Obrazek

W ogóle to Rachów, jako miasto, powinien mieć w herbie rurę! Ale o tym dokładniej za chwilę! :)

Nocujemy w dworcowym hoteliku. Ceny były tu najniższe w mieście, a emocji i przygód nie brakowało :)

Obrazek

Obrazek

No więc pierwsza sprawa. My idziemy do pokoju, a ładusia musi zostać przed budynkiem. Babka z recepcji stanowczo twierdzi, że taki wariant w ogóle nie wchodzi w grę. Ona nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa pojazdowi stojącemu na placyku nieopodal. Zwłaszcza w nocy. Jesteśmy dosyć nietypowym przypadkiem klienta - większość nocujących dociera tutaj pociągiem. Babka więc obdzwania chyba pół województwa, aby rozwiązać poważny problem, przed którym została postawiona. W końcu przychodzi jakiś jej znajomy, który obiecuje nam pomóc - ładusia zostanie umieszczona w jego garażu. Idziemy za nim. Garaż przypomina wielką rurę. Koleś otwiera pięć kłódek, mama wjeżdża, zabieramy wszystkie rzeczy, jakie będą nam potrzebne na wieczór i nocleg. Koleś zamyka wielkie skrzypiące drzwi i pięć kłódek, obiecuje wrócić rano i dzwoniąc kluczami oddala się w nieznanym kierunku. A my nawet nie wiemy jak miał na imię... Zastanawiamy się, czy jeszcze kiedyś zobaczymy ładusie. Czy może zostanie ona juz na zawsze w owej rurze? Albo co gorsza koleś będący z babką w zmowie, w nocy otworzą rurę i uwiozą ładusię w nieznanym kierunku? Nie wiem czemu, ale jakoś wtedy włączyła się nam nieufność do ludzi - zwłaszcza w połączeniu z tym, że jak wróciliśmy do naszego hoteliku - to na recepcji siedziała już zupełnie inna kobita, kompletnie nic nie wiedząca o nas, ładusi i naszej rurze. Druga zmiana - nic nietypowego, nie?

To nie ostatnia historia z rurą tego dnia. Jest też druga rura, budząca nie mniejsze emocje. Dzięki niej zapominamy, że mieliśmy martwić się tą pierwszą ;) Ta druga rura znajduje się w naszym pokoju. Tzn. jej wylot. Rura idzie wzdłuż sufitu i kończy się jak ucięcie noża. Można do niej zajrzeć, ale zaraz jest kolanko, więc dużo się nie zobaczy. I w rurze coś gwizda i bulgocze. Wyraźnie jakby rura nie była opuszczona, ale nadal spełniała jakieś funkcje. Ja bardzo lubię rury, moi rodzice też nie mają z nimi problemu, ale fajnie by wiedzieć co wylatuje (lub może wylecieć) nam nad łóżkiem. Niby nic nie śmierdzi ani nie wieje, ale szlag wie jaki gaz może nas odwiedzić i otruć? Idziemy więc do babki korytarzowej. Ona również nic nie wie o naszej tajemniczej rurze. Ale musimy przyznać, że sprawa ją zaintrygowała. Chyba godzinę chodzimy po sąsiednich pokojach, korytarzach, obserwujemy budynek z zewnatrz, próbując znaleźć ciąg dalszy owej dziwnej rury. Nic z tego. Rura opuszcza nasz pokój wchodząc w ścianę i już nigdy nigdzie więcej nie zostaje namierzona. Musi iść murami, albo jest pozostałością po czymś czego już nie ma - jakimś ślepym fragmentem dawnej konstrukcji. Nie otruł nas tajemniczy gaz, nie wyszły nocą szczury ani wilkołaki. Ale dziwne bulgoty nasiliły się. Rura musiała chyba wychodzić gdzieś na zewnątrz i w ten sposób brzmiał w niej wiatr. Innego rozwiązania nie znaleźliśmy.

Zostawmy w spokoju rury, zajmijmy się czymś praktycznym. Babka korytarzowa uczula nas na zasady korzystania z łazienki. Bo szlag trafił rury (a! czyli jednak wracamy do tematu rur! :) ) i nie ma odpływu. Pod każdą umywalkę trzeba podstawiać cebrzyk, a jak się zapełni wylewać go do kibla (lub wołać ją, jeśli nie chcemy sami dźwigać). Przyznam bez bicia, że ja raz o tym zapomniałam. Prałam skarpetki. Cebrzyk się przelał. Muszę ścierać całą podłogę - i to szybko. Nie chce, żeby się wylało na korytarz, a budynek jest jak na złość przechylony w tamtą stronę...

Obrazek

Obrazek

W owym hoteliku też dostajemy rachunek, potwierdzenie zapłaty czy jak to zwą. Jaka szkoda, że potem poszło to w stronę obrzydliwych, zunifikowanych paragonów, które przekładają się tylko na marnowanie papieru i generowanie śmieci. Takie pokwitowania z różnych miejsc były fajną pamiątką do zbierania w podrózy, podobnie zresztą jak pieczątki w paszportach. Jak to jest, że fajne rzeczy muszą zanikać, ustępujac miejsca paskudztwom zupełnie odartym z uroku??

Obrazek

Najciekawszy jest jednak wieczór. Przed dworcem zaczyna się zbierać coraz więcej ludzi i aut. Gaszę światło w pokoju i siadam na szerokim parapecie. Mam okazję prawie uczestniczyć w otaczających wydarzeniach. Wszystko odbywa się dosłownie na wyciągnięcie ręki, ale ja jednocześnie pozostaję tylko widzem, w cieniu i zupełnej anonimowości. Takie "reality show" w wersji de lux - z zapachami i chłodnym, wilgotnym powiewem z górskich dolin. Wizja jest nieco ograniczona. Tu nie ma tu latarni. A może są tylko się nie świecą? Na jedno wychodzi. Wszystko na dole odbywa się w rozbłyskach samochodowych reflektorów i ręcznych latarek. Często to tu to tam mignie ciepły płomień odpalanego papierosa. Próbuję przeniknąć wzrokiem ciemność i z ogólnego szumu głosów, pokrzykiwań tłumionych warkotem silników, wytargać jakieś strzępki rozmów. Tu kwitnie handel, tu załatwia się interesy. Tu z łady do łady podaje się jakieś paczki. Małe paczki są ciężkie, a duże lekkie - to chyba jakaś tutejsza niepisana zasada. Jakieś panie w balowych sukniach pląsają pośrodku do muzyki puszczonej z auta. Jedna wykociła się do błota. Podniosła się jednak i tańczy dalej. Jedna wsiadła z kimś do łady. Pół sukni przytrzasnęło się drzwiami. Łada odjeżdża, a za nią unoszą się dwa ogony - jeden z zielonej sukni, drugi ciągnie się jakiś dwumetrowy kabel. Niestety nie widzę co się dzieje za garażami. Tam przeniosło się dwóch Cyganów, którzy czymś dzielą. Spory tłum przeniósł się tam i otoczył wianuszkiem eleganckie auto. Niektórzy są odrzucani z grupy. Kilka takich osób wyje jak dusze potępieńcze.

Nie zawsze wszystko odbywa się w sposób zupełnie pokojowy. Między dwoma kolesiami wyniknęła jakaś niezgodność, są krzyki, szarpanina. Słychać brzęk tłuczonego szkła... Jak to dobrze, że ładusia jest w rurze!!!! Mam wrażenie, że "kryminalnyj krug" z połowy Zakarpacia ma tu swój punkt zborny. Często warto wierzyć miejscowym. W żadnym innym miejscu temat ładusi zaparkowanej przy ulicy nie budził żadnych emocji.

Jak można się domyślać rano zjawia się zarówno poprzednia babka korytarzowa, jak i jej znajomy z kluczami do pięciu kłódek. Ładusia zostaje wypuszczona z rury i może znów ruszać w szeroki świat!

Dzień zaczynamy od zwiedzania drewnianych cerkwi tego rejonu. Kwasy, Tatarów, dwie w Worochcie, dwie w Kriwopilji, jedna w Ilci. Nie mamy ze sobą map z dokładnymi lokalizacjami, a miejscowe wioski bywają dosyć rozwłóczone. Każda z cerkwi to osobna historia poszukiwań, rozmów z miejscowymi, błędnie oszacowanych dróg i kręcania się po labiryntach bez wyjścia. Niestety po tylu latach nie jestem już w stanie odtworzyć tych historii, opowieści, imion, a tym bardziej przypisać fragmentarycznych strzępków wspomnień do konkretnego miejsca. Pozostały tylko zdjęcia cerkwi, które w końcu zostały odnalezione.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Gdzieś tam, gdzie kończy się Worochta, stajemy na popas. Mają tu fajne wiatki na placyku nad potokiem. Już nie pamietam co jedliśmy, ale było to niezwykle smaczne. A może to my po prostu solidnie zgłodnieliśmy?

Obrazek

Obrazek

Jeszcze tylko mycie naczyń w potoku i można sunąć dalej.

Obrazek


cdn
Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33519
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Re: U podnóża ukraińskich Karpat (2004)

Post autor: góral bagienny »

Dzięki, Buba, za tę relację sprzed lat i zza gór..
Pierwszy raz w tych rejonach byłem w X 2000, a później bodaj do 2009, rok w rok o podobnej porze. Raz byłem tam samochodem, i był to Nissanek-terranek pierwszej generacji. Tym bardziej doceniam podróżowanie tam ładzianką...
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
Awatar użytkownika
buba
inżynier nadzoru
inżynier nadzoru
Posty: 1874
Rejestracja: poniedziałek 18 lis 2013, 20:40

Re: U podnóża ukraińskich Karpat (2004)

Post autor: buba »

góral bagienny pisze: wtorek 07 mar 2023, 22:40 Dzięki, Buba, za tę relację sprzed lat i zza gór..
Pierwszy raz w tych rejonach byłem w X 2000, a później bodaj do 2009, rok w rok o podobnej porze. Raz byłem tam samochodem, i był to Nissanek-terranek pierwszej generacji. Tym bardziej doceniam podróżowanie tam ładzianką...
Wiec pewnie wszystkie miejsca i klimaty z tamtych lat są ci dobrze znajome :) Fajnie tam wtedy bywało!

A ładusia to był nasz najlepszy samochod! Moi rodzice kupili ją w 96 roku. Najbardziej terenowy i najmniej sprawiający kłopotów/awarii. Przynajmniej do czasu jak była dostępna normalna benzyna. Potem jak wycofali ołowiową i tylko jakies kropelki sie dodawało - ładusia zaczela sie krztusic, zatykać i odmawiac wspolpracy...
Awatar użytkownika
buba
inżynier nadzoru
inżynier nadzoru
Posty: 1874
Rejestracja: poniedziałek 18 lis 2013, 20:40

Re: U podnóża ukraińskich Karpat (2004)

Post autor: buba »

Suniemy w stronę Dzembroni. Można powiedzieć, że to miejsce jest głównym celem naszej wycieczki, takim punktem, gdzie chcieliśmy dojechać. Cała reszta to była po prostu droga dojazdowa. W Ilci odbijamy w bok. Żegnamy się z asfaltami na jakiś czas :) Ostatnio coś za dużo deszczy padało i umyło nam ładusie. Trzeba by ją znowu przykurzyć, żeby powróciła do naturalnego wyglądu!

Obrazek

Obrazek

Gdzieś przy drodze. O autach z pękniętym kołem mówi się, że "złapał gumę". A jak to określić w przypadku furmanki, która nie ma opon? Że "złapała drewno"? ;)

Obrazek

Dzembronia wybitnie nam przypada do gustu - urokliwa wioska wśród gór. Tu zostaniemy kilka dni.

Obrazek

Obrazek

Zatrzymujemy się u Paraski. Jest to babka, która prowadzi tu coś na kształt agroturystyki. W pierwszy dzień osiedlamy się w jednym z pokoi w dużym, drewnianym domu. Miejsce specjalnie jest przygotowane dla turystów, aby mogli się cieszyć huculskim folklorem - pokoje są udekorowane makatkami, dywanikami, kocykami, ikonami itp.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Do wychodka chodzi się na zewnątrz. A spod kibla mamy takie widoki.

Obrazek

Wieczorem pytamy Paraskę - gdzie tu jest jakaś woda, żeby się umyć. Paraska obrzuca nas zdziwionym spojrzeniem: "Jak to gdzie? W potoćku!". Potoczek po ostatnich opadach (pewnie tych samych co pozrywały dolinę Terebli) jest całkiem sporą i wartką rzeką. Ale to problem nie jest. Problemem jest temperatura! Po włożeniu ręki do wody mamy wrażenie, że włożyliśmy ją do wrzątku! Jest tak lodowata, że jakby parzyła. Z całościowej kąpieli więc rezygnujemy, skupiając się na myciu bardzo fragmentarycznym i grzaniu wody na butli w kubku. Ale mało która agroturystyka może się poszczycić tak klimatyczną łazienką! :)

Oprócz nas u Paraski nocują jeszcze jedni turyści. Ze Lwowa. Oni mają jeszcze fajniejszy samochód niż my! :)

Obrazek

Kolejnego dnia planujemy iść w góry. Kierujemy się w ścieżkę za domem. Ponoć tędy dojdziemy na Smotrec. Droga wiedzie przez cudownie ukwiecone łąki. Jest już koło połowy lipca, ale tu w górskim klimacie jest jeszcze dużo bardziej wiosennie! Mamy więc najpiękniejsze kwiaty jak z przełomu maja i czerwca! Wszystkie moje firletki, dzwonki, jaskry, złocienie - z tysiącem innych gatunków, których nazwać nie potrafię.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jeśli z jakiegoś powodu znudzą się nam łąki, możemy przerzucić się na zachwyty nad innymi formami roślinności.

Obrazek

Znajdujemy też kilka polanek widłaków. Zawsze myślałam, że widłaki są rzadkie i jak już to spotyka się je pojedynczo. I oj aj pod jaką są ochroną. Tutaj są ich całe dywany i to jeszcze takich po kolana! I pasą się na nich krowy.

Przed nami chyba ta góra, na którą idziemy.

Obrazek

Na tym etapie z dokładniejszych karpackich map miałam tylko przedruki przedwojennych WIGówek. Wiem, że wiele osób sobie bardzo ceniło te pozycje, ale ja za cholerę nie umiałam z nich korzystać. Nic mi się nie zgadzało i byłam gotowa zgubić się wracając z wychodka ;) Dopiero 3 lata później odkryłam radzieckie sztabówki i nagle wschodnie Karpaty stanęły przede mną otworem. Wreszcie wiedziałam dokąd idę, co planuje na który dzień. Podkład mapy był czytelny, wieś była wsią, droga była drogą, można było oszacować odległości. Nie to, że nie szło zabładzić. Bez przygód się tez nie obyło ;) Nieraz wpakowaliśmy sie w miejsca oznaczone chyba tylko po to, aby zmylić wroga i desant imperialistów amerykańskich utonał w najgłębszym bagnie ;)

Po drodze, na jednej z rozległych łąk, napotykamy bacówki. Widać, że są czynne. Idziemy więc zapytać czy może można kupić sera lub mleka. Zakupy zakupami, ale przede wszystkim zależy nam na tym, aby zajrzeć do środka i pogadać z miejscowymi juhasami.

Obrazek

Obrazek

Zwierzynę trzymają tu bardzo różnorodną.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wnętrza bacówki są okopcone i jak przystało na takie miejsca - pachną wędzonką. Dla pasterskiej ekipy chyba jesteśmy większą atrakcją niż oni dla nas. Z chęcią oprowadzają po zakamarkach chałupy, pokazują różne wyciskarki, suszące się skóry czy korytka.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Tuptamy dalej. Miejscami ścieżka staje się skalista i coraz bardziej mokra. Ani się nie obejrzeliśmy a wędrujemy korytem potoku!

Obrazek

Obrazek

Wesoła ekipa na karpackich ścieżkach.

Obrazek

Ostatecznie nie docieramy na Smotrec. Kończymy wycieczkę na Wuchatych Kamieniach. Mamę straszliwie otarły buty - na tyle, że całą trasę w dół wraca w skarpetkach, z butami w ręce... Poza tym co chwilę okoliczne, wyższe szczyty zaciągają się chmurami. Łazimy więc chwilę po skałkach i cieszymy się tym miejscem. Góry są tylko nasze. Nie licząc pasterzy - nie spotkaliśmy na naszej trasie żywej duszy.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po powrocie dokładniej przyglądamy się obejściu Paraski. Oprócz głównego, dużego domu jest tu kilka małych chatek. Okazuje się, że one również są na wynajem! I my o tym nie wiedzieliśmy??? Natychmiast przenosimy się do "izbuszki" - jak to mawia na nie Paraska.

Obrazek

Obrazek

W środku jest stół, ławy i drewniany podest z materacami, na który można by wcisnąć ze 4 osoby. Dla naszej trójki więc miejsce jest idealnie komfortowe. Jest też piec z fajerkami! Domeczek jak na życzenie - jak nagłe spełnienie marzeń! Właśnie dopiero co, chyba z godzinę temu, schodząc z Wuchatych Kamieni i mijając bacówkę, rozmawialiśmy, że wszystko fajnie, że śpimy u Paraski, ale czegoś nam brak. Że najbardziej byśmy chcieli zanocować właśnie np. w takiej bacówce. Żeby pachniało w środku drewnem, dymem i ziołami. I pstryk! życzenie spełnione! Jakieś dobre dżiny muszą się unosić nad Karpatami i wsłuchiwać w pragnienia turystów! :)

Biesiada wieczorna w "izbuszce". Nasza trójka.

Obrazek

A tu z Paraską.

Obrazek

Mamy też okazję przyglądać się naprawie przyłączy elektrycznych. Paraska ciągnie za sobą długi kabel. Potem kabel umieszcza na wysokim drągu i w ten sposób zarzuca go na druty biegnące przy głównej drodze przez wieś. I już działa! Bardzo nam ta metoda przypadła do gustu :)

Ranek jest deszczowy, więc zapał do pieszych wędrówek nie jest zbyt rozbudowany. Postanawiamy pojechać do Burkutu, ostatniej miejscowości w dolinie Czarnego Czeremoszu (o istnieniu Czemirnego jeszcze wtedy nie wiedziałam). Burkut więc zdawał się mieć tą magię miejscowosci ostatniej, zagubionej w wąskiej dolinie, a dalej już tylko lasy, góry i granica..

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Mijanka dwóch wspaniałych pojazdów na błotnistej drodze wśród gór! :)

Obrazek

Tą trasą i dokładnie taką marszrutką mam możliwość jechać 7 lat później, gdy zeszliśmy do Szybenego z Połonin Hryniawskich. ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... -2011.html ) Więcej o tej marszrutce na początku zbiorczej, marszrutkowej relacji. ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... aziki.html )

Obrazek

Gdzieś w rejonie Zełenego wjeżdżamy w strefę przygraniczną. Tablice informują, że trzeba mieć jakieś dokumenty. Żadnych szczególnych nie mamy, ale każdy ma paszport przy dupie, więc jakby co będziemy ściemniać, że to przecież dokument i "myśmy nie wiedzieli" ;)

Obrazek

W Zełenym spotykamy Kolę z ekipą. Na drodze stoi gazik, któremu skończyło się paliwo. Proszą nas czy możemy im odlać troche benzyny by mogli dojechac do stacji. Nie sposob odmowic takiej prośbie, zwłaszcza gdy sytuacja ma miejsce w leśnej głuszy. Jak ludziskom nie pomóc? Sasza, który ściąga wężykiem benzyne, już za bardzo nie wie na jakim świecie żyje. Sporo benzyny rozlał, sporo wypił, troche wpuścił do gazikowego baku. Ostatecznie w naszym baku też zostało niewiele. Boimy się czy nam starczy na powrót do Paraski, a co dopiero na zwiedzanie długiej doliny. Tak to się zakończyła nasza pierwsza próba wielkiej wyprawy do Burkutu. Udało się w końcu tam dotrzeć, ale kilka lat później - dopiero za trzecim podejściem ;)

A póki co Czeremosz szumi, paliwo się leje, drobny deszczyk okresowo bębni w karoserie samochodów. Miesza się aromat radzieckich silników, samogonu i świeżości górskiej doliny po letnich opadach :) Burkut nie Burkut... Jak to mowią: "liczy się droga, a nie jej cel" :)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Już w Dzembroni, jakoś popołudniem, idę z tatą do sklepu. Mała wioseczka a ma swój sklepik! :)

Obrazek

Wracając łapie nas nagły i bardzo intensywny deszcz. Chowamy się w wiacie przystanku autobusowego. Oprócz nas okazuje się tam być kilku polskich turystów. Jeden facet w średnim wieku i chyba cztery młode dziewczyny, widać zabiegające o jego względy. Facet mówi, że on jest Kuba. Fajnie - "a ja buba" :) Ale jednak atmosfera nie do końca jest miła. Mamy wrażenie, że gość jest ciężko urażony, że "my nie wiemy kim on jest". Jakiekolwiek próby podejmowania rozmów o okolicy, o Karpatach, o Ukrainie w ogóle, kończą się tak samo - my gówno wiemy i lepiej żebyśmy się nie odzywali, bo on tu jest jedyny guru i specjalista. Dziewczęta mu przyklaskują cokolwiek by nie powiedział, pewnie nawet nagłe pierdnięcie spotkaloby się z mega aplauzem. Nic tu po nas. Lepiej przejść się w deszczu...

Później, już sporo czasu po powrocie, dowiaduje się, że prawdopodobnie był to Kuba od chatki. Polak, który kupił/wydzierżawił lokalne drewniane chałupy - jedną w dolinie, drugą na pobliskim, bardzo widokowym Kosaryszczu. Zamieszkał tu na stałe i urządził tam schroniska dla turystów. Zwykle opinie o nim były bardzo pozytywne. Może więc jest fajnym i sympatycznym kolesiem, tylko los nas zetnkął w jakimś niefortunnym punkcie czasoprzestrzeni? Do chatki na Kosaryszczu trafiam kilka lat pózniej, akurat pod nieobecność głównodowodzącego, w maju 2009. Chatką opiekuje się wtedy dziewczyna Kuby - Katja, moja dobra znajoma z forum bieszczadzkiego. Pobyt jest bardzo udany, miejsce jest przecudne a chatkowa to niezwykle sympatyczna i klimatyczna osoba. Chatka, mająca być tylko międzylądowaniem w wycieczce na Czarnohorę, zasysa nas na kilka dni. Rezygnujemy z przejścia głównego grzbietu i zostajemy tu, włócząc się z Katją po dolinach i w pełni nasiąkając atmosferą lokalnego folkloru :) Może kiedyś ten wyjazd też doczeka się swojej relacji. A samego Kuby, tak wyszło, że już nigdy więcej nie spotkaliśmy.

Kolejny dzień to znów wycieczka bardziej górska. Postanawiamy pójść na Howerlę. W tym celu podjeżdżamy na Zaroślak.

Obrazek

Pogoda taka, oględnie mówiąc - średnia...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Czasem się ciut więcej przewieje i jakieś gory wylezą, ale są to momenty dosyć przelotne.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na szczycie oczywiście nie widać kompletnie nic. Mgła jak mleko. Ale to chyba tutaj taka reguła. W późniejszych latach byłam jeszcze na Howerli dwukrotnie, ale zawsze było dokładnie tak samo.

Wędrując w kierunku szczytu spotykamy Tanię z Sokala. Dziewczyna jest miła, sympatyczna i oświadcza, że dalej będzie szła z nami, bo "źle znosi samotność". Ostatecznie nie wiem czy tak bardzo bała się wilków i niedźwiedzi, czy raczej miała nadzieję na poderwanie mojego taty ;)

Obrazek

W ostatni dzień naszego pobytu u Paraski mamy okazję uczestniczyć w ważnym wydarzeniu we wsi, ba! w całej okolicy! Do Dzembroni, do malutkiej cerkiewki na pagórku, przyjeżdża jakiś znany i cudami słynący obraz Matki Boskiej. Obraz pochodzi chyba z Kijowa i miejscowi nazywają go "Schylańsja na pokoru".

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W głównych obchodach miejscowego święta nie mamy okazji (i chyba też ochoty) uczestniczyć. To dopiero jutro i mają tu zjechać dzikie tłumy pielgrzymów. Chyba tak też było mówione na początku, że możemy nocowac u Paraski tylko trzy dni, bo potem są zarezerwowane już nawet kurniki. Oglądamy więc przedsmak tego wszystkiego, ale w bardziej przystępnej, kameralnej i klimatycznej formie. Możemy zajrzeć do w miarę pustej cerkwi, zapalić świeczuszki razem z rozmodlonymi babuszkami. Poobserwować jak miescowe babki lepią tysiące pielmieni, babeczek i sznycelków. Jak biegają podekscytowane z rozwianym włosem i uwalanymi w mące fartuszkami.
A! Coś mi teraz chodzi po głowie, że ten wyeksponowany za naszego pobytu obraz to tylko kopia, a ten bohater całego zamieszania ma przybyć dopiero kolejnego dnia w odpowiedniej eskorcie i ze specjalną pompą.

Najlepsze jednak spotyka nas wieczorem. Siedzimy w naszej "izbuszce" i słyszymy jakieś śpiewy. Dochodzą z głównego domu Paraski. W izbie zgromadziło się kilka babuszek i robią próbę - przygotowują religijne pieśni na jutro. Wiele osób mnie potem pytało - czemu nie zapukałyście? Czemu nie próbowałyście dołączyć? Nie znamy tych pieśni - ani słów ani melodii. Wejdziemy, powiemy Parasce "dobry wieczór" i co dalej? Obecność obcych mogłaby babuszki krępować. Nie chcemy zważyć atmosfery, panicznie boimy się przerwać tej cudnej chwili. Stoimy więc jak urzeczone pod oknem i słuchamy. Najbardziej zapadła nam w pamięć jedna piosenka. Chyba najładniesza i najwięcej razy śpiewana. Poniżej link do niej.
Piosenka "Sława Bohu za wsje" - do posłuchania TUTAJ:

Więc tak. Chcąc choć odrobinę poczuć tą magiczną chwilę, której byłyśmy świadkami, można sobie załączyć piosenkę i spróbować wyobrazić okoliczności koncertu. Późny wieczór. Praktycznie już ciemna noc. Mała wioska w dolinie otoczonej górami. Gór jednak nie widać, nie ma księżyca ani gwiazd. Nad dzembrońskie łąki nadciągają coraz gęstsze mgły. Gdzieś w oddali ujadają psy, szumi potok za drogą, ale poza tym nie ma żadnych dźwięków, oprócz tych płynących z okna. Nie ma też innych źródeł światła, oprócz tego nikłego kręgu oświetlajacego kawałek ogrodu, który się wydobywa z okna Paraski. Jest zimno jak szlag. Kilka razy biegniemy do naszej "izbuszki" po kolejne ciepłe ubrania. Ostatecznie stoimy zapatulone w koce. Jest chyba koło zera. Szczękamy zębami. Mamy wrażenie, że zaraz wszechobecna mgła zacznie się osadzać w postaci szronu. Nie stoimy pod samym oknem, tam gdzie krąg światła. Bezpieczniej skryć się metr dalej, już w mroku. Czasem w oknie widać jakąś przemykającą chustkę w kwiaty. Czasem stłumione rozmowy lub śmiech. Przeważnie jednak płynie pieśń, rozlewając się po cichej dolinie.

Po powrocie do naszej chatki nie możemy się ogrzać. Wlewamy w siebie chyba litr wrzącej herbaty, po szklance wódki. Mało pomaga... Szykujemy się do snu. Przykrywamy się chyba wszystkim co mamy pod ręka, wliczając w to chatkowe dywany. W środku (w gardle, w brzuchu) czujemy jakby sopel, który jednak z minuty na minute ustępuje ciepłej błogości. Grunt, że wciąż gra ta pieśń. Na tym etapie już nie wiem czy słychać ją było z domu Paraski czy grała nam już tylko w głowie w naszych snach :)

Poranek to już niestety początek powrotu - zaczynamy się kierować w stronę domu. Przejeżdżając przez Kosów rzuca się w oczy spory bazar. Nie omieszkamy więc na niego zajrzeć. Spotykamy tu pewnego kolesia. Nie pamiętam jak mu było na imie, ale nazwijmy do Sasza. Sasza ma kapelusik i okulary jak denka od musztardówek. Bardzo upodobał sobie mojego tatę i twierdzi, że będzie mu przewodnikiem na bazarze, obrońcą przed ewentualnymi przestępcami i w ogóle będą się przyjaźnić po kres dni swoich. Oprócz sporej natarczywości i upierdliwości, Sasza jednocześnie jakoś obsesyjnie nie toleruje kobiet. Jest oburzony, że mój tata zabiera ze sobą na bazar mnie i mamę, powinnyśmy w najlepszym razie zostać w aucie, a najlepiej powiesić się na najbliższym drzewie, aby nie drażnić swoją obecnością nowego przyjaciela.

Zatłoczone wejście na bazar. Tata to ten w kraciastej koszuli, Sasza w kapelutku po jego lewej stronie.

Obrazek

Nie pamiętam już jak udało się spławić czy zgubić natręta. Może wyręczył nas tłum, w którym ciągle się gubimy? Bo przelewająca się masa każdą osobę próbuje unosić w inną strone.

Ostatecznie dalej łazimy już sami, bez dyrygenta, który próbuje nam mówić, w którą stronę wolno patrzeć, gdzie się zatrzymywac i co kupować.

Obrazek

Wegetarian teraz prosimy o zamknięcie oczu albo przełączenie strony na inną :P Nie mówić potem, że nie ostrzegałam :P

Bardzo przypada nam do gustu stoisko mięsne, gdzie wyeksponowane są najbardziej apetyczne fragmenty trzody chlewnej.

Obrazek

Obrazek

Czy to tylko mnie się wydaje, że ta świnka się uśmiecha do zdjęcia?? ;)

Obrazek

Dalej to już klasyczne codzienne obrazki z podróży - wyboiste drogi, ktore się czasem korkują...

Obrazek

drewniane cerkiewki...

Obrazek

Jakiś opuszczony klasztor, który już kompletnie nie pamiętam gdzie był...

Obrazek

Na ostatni nocleg zatrzymujemy się w hotelu "Geolog" w Stryju. Połozony jest na pierwszym piętrze zwykłego bloku mieszkalnego.

Obrazek

Jak przystało na takie miejsce, oferuje ono szereg ciekawych atrakcji. Drzwi od naszego pokoju są zamykane na kłódkę. Jednocześnie są to takie zwykłe drzwi jak w mieszkaniu miedzy pokojami - z dużą, plastikową szybką. Mamy też wybuchający piecyk gazowy nad wanną. Jest przy nim cała instrukcja, oczywiście napisana odręcznie, falistym pismem z zawijasami. A są tam zawarte różne arcyważne informacje, tzn. jak po kolei postępować aby uniknąć eksplozji.

Obrazek

Obrazek

Idziemy więc do babki z recepcji na konsultacje i zapisujemy sobie swoją własną formę instrukcji. Najpierw chyba było trzeba odkręcić na max oba kurki od wody, a kiedy piecyk zaczyna kaszleć to szybko zakręcić zimny kurek i zostawić lejący tylko ciepły. Gdy piecyk zaskoczy i cały się zapali trzeba przełączyć jakąś wajchę na nim i spokojnie brać ciepłą kąpiel. Potem są procedury gaszenia piecyka, ale ich już całkiem nie pamiętam. W piecyku mały ogienek, taki jak z zapalniczki, płonie cały czas. Gdybyśmy odkryli, że zgasł - to trzeba się szybko ewakuować z pokoju, najlepiej wyskakując przez okno, bo schodami można nie zdążyć.
Jak to człowiekowi nigdy nie dogodzi! Myjąc się u Paraski nad lodowatym "potoćkiem" marzyliśmy o wannie pełnej ciepłej wody. Mając wanne pełną ciepłej wody z nostalgią wspominamy dzembrońską rzeczkę, zimną to fakt - ale nie grożącą wybuchem. A po powrocie do domu - tak szybko zaczynamy tęsknić do wyjazdowych przygód, jakiekolwiek by nie były! :)

Tu pamiątkowa "kwitancja" z pobytu w stryjskim hotelu.

Obrazek

Byliśmy również w barze.

Obrazek

Kolejnego dnia jedziemy już w stronę granicy. Gdzieś między Stryjem a Drohobyczem zatrzymujemy się na popas. Szukamy zazwyczaj do tego celu miejsc ustronnych, spokojnych, gdzie nam nikt w garnki nie będzie zaglądał. Wszelakie ruiny świetnie nadają się do tego celu. Tu postój wypada nam przy jakimś opuszczonym kołchozie.

Obrazek

Obrazek

I tu zaczyna się dosyć ciekawa historia naszych zatartych i nieco pogmatwanych wspomnień. Ja to miejsce pamiętam słabo. Gdyby nie zdjęcia w albumie być może w ogóle bym o nim zapomniała, a napewno nie przypisała go do tego wyjazdu i tego momentu.

Ze zdjęć wynika, że wchodziliśmy do środka budynku. Jest np. ścienna mozaika uwieczniona na jednej z fotografii.

Obrazek

Patrząc na tą mozaikę staje mi przed oczami pewna scena. Właśnie takie ruiny pośrodku niczego. Ja i ktoś jeszcze jest ze mną. Wchodzimy schodami na piętro, mając przekonanie, że budynek jest opuszczony. Jednak okazuje się, że kilka pomieszczeń ma lokatorów. Spotkany facet i babka opowiadają nam, że jakoś w latach 90-tych był plan, aby upadający kołchoz przerobić na taką jakby spółdzielnię, gdzie będą mogły mieszkać i pracować osoby, które wyszły z więzienia i nie mają dokąd pójść. Trochę dom pomocy społecznej, trochę centrum resocjalizacji, trochę nietypowy eksperyment społeczny. Jak się można domyślać - nie wypaliło. A oni zostali - bo oni naprawdę nie mieli dokąd pójść... Rozmowa jest krótka i prowadzona na schodach, nie zapraszają nas do swojego mieszkania, a i my szybko wracamy, bo reszta ekipy na nas czeka i może się niepokoic, gdzie przepadliśmy.

Tyle... Takie wspomnienie. Kompletnie nie osadzone w czasie ani przestrzeni. Napewno było to gdzieś na poradzieckim wschodzie. Ale czy na Ukrainie? Czy akurat tam pod Stryjem? Pasowałoby. To mogły być te okna, które są zabezpieczone kratami czy dyktą. Pozostałe otwory okienne były puste i ziejące czernią... Niesamowite są czasem takie dziury w pamięci i wspomnienia jak z jakiejś równoległej rzeczywistości.

Obrazek

Moi rodzice kompletnie nie pamiętają tego spotkania. W ogóle też słabo pamiętaja to akurat miejsce.

A potem to już normalnie granica, przejście, typowe pytania i kontrole. Czy wspominałam juz kiedyś, że wszystkich podczas przeszukiwań plecaków pytają: "alkohol? papierosy?" a tylko mojego tatę: "antyki, narkotyki, broń?" Jak nie wiem jak to jest, ale to się zawsze powtarza! :)

My naszej kontrabandy nie kryjemy, wszystko, cały jeżyk, jedzie na wierzchu. Głównie zabezpieczone szmatami coby się nie potłukło. Pogranicznicy bardzo zachwycają się nad tą kompozycją artystyczną na tylnym siedzeniu. Ale nie robią zdjęć. Smartfon przy dupie nie był jeszcze wtedy normą. Zdjęcia robili tylko ci, którzy to naprawdę kochają.

Obrazek


KONIEC
Awatar użytkownika
góral bagienny
wiceminister
wiceminister
Posty: 33519
Rejestracja: sobota 07 cze 2008, 12:41

Re: U podnóża ukraińskich Karpat (2004)

Post autor: góral bagienny »

Buba! W podziękowaniu za te i dla mnie nostalgiczne Twoje wspomnienia zakarpackie, chciałem podrzucić Ci równie apetyczne jak na Twoim zdjęciu, uśmiechnięte świńskie ryje sfocone przez moją córkę na targu w Tbilisi. Niestety, chociaż po godzinie szukania po tym forum w końcu znalazłem link do jej fotoreportażu, to okazało się, że "404 - page not found"...
No cóż - najważniejsze wszak są intencje..
Dzięki za zapach okolic Czeremoszu!
' :doh: P O E Z J A , G Ł U P K U ! ! ! :doh:
Awatar użytkownika
buba
inżynier nadzoru
inżynier nadzoru
Posty: 1874
Rejestracja: poniedziałek 18 lis 2013, 20:40

Re: U podnóża ukraińskich Karpat (2004)

Post autor: buba »

Ciesze sie, ze moglam przywolac jakies miłe wspomnienia i zawiało choc trochę aromatem Czeremoszu!
góral bagienny pisze: sobota 11 mar 2023, 00:45 , chciałem podrzucić Ci równie apetyczne jak na Twoim zdjęciu, uśmiechnięte świńskie ryje sfocone przez moją córkę na targu w Tbilisi. Niestety, chociaż po godzinie szukania po tym forum w końcu znalazłem link do jej fotoreportażu, to okazało się, że "404 - page not found"...
No i tak bywa.. Jakos zdjecia czasem znikają. Moje tez. I to czasem tak dziwnie - bo jest jakas relacja i zdjecia sa wrzucane w tym samym czasie i w ten sam sposob a czesc znika a czesc nie...

góral bagienny pisze: sobota 11 mar 2023, 00:45 No cóż - najważniejsze wszak są intencje..
No pewnie ze tak! Dzieki! :)
ODPOWIEDZ