Gdzieś na Górnym Śląsku
Moderator: Moderatorzy
Gdzieś na Górnym Śląsku
Ranczo z ulicy Chemicznej
Na pograniczu Siemianowic i Katowic jest miejsce zupełnie nie przystające do ludnej i ruchliwej śląskiej aglomeracji. Jest to zaułek Siemianowic, ale wciśnięty pomiędzy dwie katowickie dzielnice. Miejsce robiące wrażenie zapomnianego przez Boga i ludzi. Jeden blok (dawny hotel robotniczy), hałda, jakieś magazyny w oddali, przystanek autobusowy pełen gęsi, poprzemysłowe nieużytki i bezmiar rozwalisk, zarośli i zaułków o niezidentyfikowanym przeznaczeniu.
Zabiera mnie tam Karolina, która trafiła w te tereny jakiś czas temu - szukając hałdy, gdzie ponoć składowano radioaktywne odpady. Hałda powstała w miejscu dawnego wysypiska śmieci. Sztuczne wzgórze ponoć czasami samo się zapala i okadza okolice dosyć aromatycznym dymem. Czy opowieści o promieniowaniu są tylko legendami - nie wiem, bo to nie hałda będzie tematem tej opowieści.
Przy okazji tamtej eksploracji hałd (więc zupełnie przypadkowo) zostało odkryte “Ranczo”. I to ono jest głównym celem naszej dzisiejszej wycieczki!
Twórcą tego obiektu jest pan Jerzy Świder, osoba o bardzo ciekawym, pełnym niespodziewanych zwrotów, życiorysie. Jego historia przypomina mi nieco dawnych, bieszczadzkich zakapiorów, którym przedziwne koleje losów potrafiły napisać najdziwniejsze scenariusze… Pan Jurek mieszka wraz ze swoją dużą rodziną w tym samotnym bloku przy hałdzie. Mamy okazję rozmawiać tylko z jego żoną. Gospodarz akurat tego dnia gdzieś wyjechał. Acz i tak rozmowa z nim byłaby trudna - obecnie, ze względu na swoją chorobę, pan Jurek nie mówi, porozumiewać się można jedynie na migi, lub za pomocą listów na kartce..
Pan Jurek przyjechał na Śląsk w bardzo głębokiej młodości, zostawiając za sobą niezbyt radosny świat - np. dom dziecka.. Śląsk w tamte lata zdawał się być rajem dla wszelakich przybyszów znikąd - praca od ręki, mieszkanie, dobra kasa, towarzystwo, zabawy.. Pan Jurek dobrze zarabiał jako spawacz, był też sportowcem. Acz i tu na Śląsku nie wszystko toczyło się dla niego szczęśliwie. Nie miał rodziny, wpadł w alkoholizm, po drodze zdarzył się jakiś pobyt w więzieniu. A w końcu trafiła się jeszcze straszna choroba - rak krtani. Ale życie potrafi być niesamowicie przewrotne. Bo zdawało się, że to już jest koniec, a on jednak okazał się być początkiem! Początkiem nowego życia.. Życia, które pan Jurek uważa za lepsze niż było to wcześniej - mimo że tamto odbywało się w zdrowiu. To było 20 lat temu. Pan Jurek pokonał swoje choroby (zarówno raka jak i alkoholizm), ożenił się, ma siedmioro dzieci. Stał się bardzo religijny, zbudował “Ranczo” i twierdzi, że dopiero teraz jest szczęśliwy.
Ranczo powstało z materiałów wtórnych, o które jest obecnie bardzo prosto. W naszych czasach pojawił się kult wyrzucania. Pojawił się brak szacunku do przedmiotów - nawet gdy te są wciąż użyteczne, gdy działają i mogłyby służyć jeszcze dziesiątki lat. Ludzie popadli w nałóg kupowania - bo moda, bo trzeba mieć nowe, bo stara rzecz to obciach i co powiedzą sąsiedzi. Pryzmy niepotrzebnych przedmiotów piętrzą się więc pod niebo i toniemy w śmieciach.. Pan Jurek więc nie miał najmniejszego problemu z pozyskiwaniem budulca i ozdób do swojego folwarku. Jeździ z wózeczkiem po okolicy i zbiera jak grzyby po deszczu - meble, dywany, zabawki, samochodowe części...
Na terenie “Rancza” żyje sporo zwierząt. Kury, gęsi, kucyki, psy, kozy... Gąski okazały się najbardziej fotogeniczne
Tutejsze płoty i budy przystrojone są w samochodowe opony, kołpaki, dywany, lalki, misie, konie na biegunach oraz niezliczoną ilość odezw i napisów. Są takowe o charakterze religijnym - typu “Wiara zwycięża”. Niektóre odezwy są dosyć optymistyczne, np. “Życie ma niesamowitą wartość”, “Kto kocha nie liczy lat”, “Uśmiechnij się”, “Można się śmiać”. Acz sporo jest też takich o dość smutnym przesłaniu - związanym z ciągłą walką o utrzymanie i nie zniszczenie tego miejsca: “Żal komuś”, „Gnębią ranczo”, „13 lat źle piszą”, “Powoli rozbieram Ranczo”, “Ranczo to ciężki plecak”, “Życie nie raz zdradziło nas”..
“Ranczo było - jest - będzie”... a laleczka - wisielec puszcza nam oko… Wiatr? To na pewno był wiatr… To musiał być wiatr…
Główna brama. Mieszkańcy kroczą dostojnie, noga za nogą. Ogęgały nas nieco... Gąski są oburzone! No bo co? Przyszły jakieś przybłędy i kręcą się jak g… w przeręblu!
Kapliczka z konikiem na dachu.
Konie na wysokościach. Są tu bardzo lubiane!
Brzoza w czerwone moro.
Groźne gąsiory i złe psy - pod czujnym okiem prezydenta!
Barak telewizyjny?
Uwaga! Dziecko za kierownicą!
Talerz? Tarcza do strzelania? Tablica ogłoszeń?
Wesoły słonik.
Koguty - wampiry z logo Biedronki? Hmmmm.. Różnie można to rozumieć
Przez chwilę miałam wrażenie, że wyjeżdża stąd samochód!
Czy to różowe to kiedyś był kiosk “Ruchu”? To chyba nie na wózeczku gospodarz tu przytargał!
Akuku!
Wszystko utopione jest tu w zieleni.
Miejsce jest pełne pozytywnej energii, radości i twórczego zapału. Pasji, która może jest nieco ekstrawagancka, ale zupełnie nieszkodliwa dla innych. Jak niewiele trzeba, aby nadać komuś sens życia - trochę desek i przedmiotów, które innym były już niepotrzebne...
Wielu ludziom jednak “Ranczo” przeszkadza. Nie przystaje do jedynej, właściwej wizji świata - z trawą z rolki, tujami jak z plastiku i równiusią do bólu kostką bauma. Inność straszliwie niektórych boli i mają wręcz fanatyczną potrzebę walki z każdym jej przejawem. Pan Jurek więc od lat boryka się ze skutkami donosów, z urzędnikami, sądami, policją, strażą miejską, komornikami... Wielu ludzi, nie potrafiących zrobić nic ciekawego swojego, za główną życiową misję wybrało sobie zniszczyć to, co stworzyli inni… Pan Jurek zdaje sobie sprawę, że siemianowickie “Ranczo” nie jest wieczne i ludzka nienawiść do oryginalności w końcu kiedyś je pokona.. Ponoć powstaje już pomału “Ranczo 2”, gdzieś w Polsce, ale daleko stąd. Już na w pełni prywatnej ziemi gospodarza. Tamto ma być “dla dzieci” - acz ciekawe czy dzieci podzielają pasję ojca?
Siemianowickie “Ranczo”, pan Jurek, jego dzieci i zwierzęta pojawiły się też jako tło w teledysku rapera Miuosh “Reprezent”. Jak ktoś ma ochotę - do obejrzenia/posłuchania tutaj:
Na pograniczu Siemianowic i Katowic jest miejsce zupełnie nie przystające do ludnej i ruchliwej śląskiej aglomeracji. Jest to zaułek Siemianowic, ale wciśnięty pomiędzy dwie katowickie dzielnice. Miejsce robiące wrażenie zapomnianego przez Boga i ludzi. Jeden blok (dawny hotel robotniczy), hałda, jakieś magazyny w oddali, przystanek autobusowy pełen gęsi, poprzemysłowe nieużytki i bezmiar rozwalisk, zarośli i zaułków o niezidentyfikowanym przeznaczeniu.
Zabiera mnie tam Karolina, która trafiła w te tereny jakiś czas temu - szukając hałdy, gdzie ponoć składowano radioaktywne odpady. Hałda powstała w miejscu dawnego wysypiska śmieci. Sztuczne wzgórze ponoć czasami samo się zapala i okadza okolice dosyć aromatycznym dymem. Czy opowieści o promieniowaniu są tylko legendami - nie wiem, bo to nie hałda będzie tematem tej opowieści.
Przy okazji tamtej eksploracji hałd (więc zupełnie przypadkowo) zostało odkryte “Ranczo”. I to ono jest głównym celem naszej dzisiejszej wycieczki!
Twórcą tego obiektu jest pan Jerzy Świder, osoba o bardzo ciekawym, pełnym niespodziewanych zwrotów, życiorysie. Jego historia przypomina mi nieco dawnych, bieszczadzkich zakapiorów, którym przedziwne koleje losów potrafiły napisać najdziwniejsze scenariusze… Pan Jurek mieszka wraz ze swoją dużą rodziną w tym samotnym bloku przy hałdzie. Mamy okazję rozmawiać tylko z jego żoną. Gospodarz akurat tego dnia gdzieś wyjechał. Acz i tak rozmowa z nim byłaby trudna - obecnie, ze względu na swoją chorobę, pan Jurek nie mówi, porozumiewać się można jedynie na migi, lub za pomocą listów na kartce..
Pan Jurek przyjechał na Śląsk w bardzo głębokiej młodości, zostawiając za sobą niezbyt radosny świat - np. dom dziecka.. Śląsk w tamte lata zdawał się być rajem dla wszelakich przybyszów znikąd - praca od ręki, mieszkanie, dobra kasa, towarzystwo, zabawy.. Pan Jurek dobrze zarabiał jako spawacz, był też sportowcem. Acz i tu na Śląsku nie wszystko toczyło się dla niego szczęśliwie. Nie miał rodziny, wpadł w alkoholizm, po drodze zdarzył się jakiś pobyt w więzieniu. A w końcu trafiła się jeszcze straszna choroba - rak krtani. Ale życie potrafi być niesamowicie przewrotne. Bo zdawało się, że to już jest koniec, a on jednak okazał się być początkiem! Początkiem nowego życia.. Życia, które pan Jurek uważa za lepsze niż było to wcześniej - mimo że tamto odbywało się w zdrowiu. To było 20 lat temu. Pan Jurek pokonał swoje choroby (zarówno raka jak i alkoholizm), ożenił się, ma siedmioro dzieci. Stał się bardzo religijny, zbudował “Ranczo” i twierdzi, że dopiero teraz jest szczęśliwy.
Ranczo powstało z materiałów wtórnych, o które jest obecnie bardzo prosto. W naszych czasach pojawił się kult wyrzucania. Pojawił się brak szacunku do przedmiotów - nawet gdy te są wciąż użyteczne, gdy działają i mogłyby służyć jeszcze dziesiątki lat. Ludzie popadli w nałóg kupowania - bo moda, bo trzeba mieć nowe, bo stara rzecz to obciach i co powiedzą sąsiedzi. Pryzmy niepotrzebnych przedmiotów piętrzą się więc pod niebo i toniemy w śmieciach.. Pan Jurek więc nie miał najmniejszego problemu z pozyskiwaniem budulca i ozdób do swojego folwarku. Jeździ z wózeczkiem po okolicy i zbiera jak grzyby po deszczu - meble, dywany, zabawki, samochodowe części...
Na terenie “Rancza” żyje sporo zwierząt. Kury, gęsi, kucyki, psy, kozy... Gąski okazały się najbardziej fotogeniczne
Tutejsze płoty i budy przystrojone są w samochodowe opony, kołpaki, dywany, lalki, misie, konie na biegunach oraz niezliczoną ilość odezw i napisów. Są takowe o charakterze religijnym - typu “Wiara zwycięża”. Niektóre odezwy są dosyć optymistyczne, np. “Życie ma niesamowitą wartość”, “Kto kocha nie liczy lat”, “Uśmiechnij się”, “Można się śmiać”. Acz sporo jest też takich o dość smutnym przesłaniu - związanym z ciągłą walką o utrzymanie i nie zniszczenie tego miejsca: “Żal komuś”, „Gnębią ranczo”, „13 lat źle piszą”, “Powoli rozbieram Ranczo”, “Ranczo to ciężki plecak”, “Życie nie raz zdradziło nas”..
“Ranczo było - jest - będzie”... a laleczka - wisielec puszcza nam oko… Wiatr? To na pewno był wiatr… To musiał być wiatr…
Główna brama. Mieszkańcy kroczą dostojnie, noga za nogą. Ogęgały nas nieco... Gąski są oburzone! No bo co? Przyszły jakieś przybłędy i kręcą się jak g… w przeręblu!
Kapliczka z konikiem na dachu.
Konie na wysokościach. Są tu bardzo lubiane!
Brzoza w czerwone moro.
Groźne gąsiory i złe psy - pod czujnym okiem prezydenta!
Barak telewizyjny?
Uwaga! Dziecko za kierownicą!
Talerz? Tarcza do strzelania? Tablica ogłoszeń?
Wesoły słonik.
Koguty - wampiry z logo Biedronki? Hmmmm.. Różnie można to rozumieć
Przez chwilę miałam wrażenie, że wyjeżdża stąd samochód!
Czy to różowe to kiedyś był kiosk “Ruchu”? To chyba nie na wózeczku gospodarz tu przytargał!
Akuku!
Wszystko utopione jest tu w zieleni.
Miejsce jest pełne pozytywnej energii, radości i twórczego zapału. Pasji, która może jest nieco ekstrawagancka, ale zupełnie nieszkodliwa dla innych. Jak niewiele trzeba, aby nadać komuś sens życia - trochę desek i przedmiotów, które innym były już niepotrzebne...
Wielu ludziom jednak “Ranczo” przeszkadza. Nie przystaje do jedynej, właściwej wizji świata - z trawą z rolki, tujami jak z plastiku i równiusią do bólu kostką bauma. Inność straszliwie niektórych boli i mają wręcz fanatyczną potrzebę walki z każdym jej przejawem. Pan Jurek więc od lat boryka się ze skutkami donosów, z urzędnikami, sądami, policją, strażą miejską, komornikami... Wielu ludzi, nie potrafiących zrobić nic ciekawego swojego, za główną życiową misję wybrało sobie zniszczyć to, co stworzyli inni… Pan Jurek zdaje sobie sprawę, że siemianowickie “Ranczo” nie jest wieczne i ludzka nienawiść do oryginalności w końcu kiedyś je pokona.. Ponoć powstaje już pomału “Ranczo 2”, gdzieś w Polsce, ale daleko stąd. Już na w pełni prywatnej ziemi gospodarza. Tamto ma być “dla dzieci” - acz ciekawe czy dzieci podzielają pasję ojca?
Siemianowickie “Ranczo”, pan Jurek, jego dzieci i zwierzęta pojawiły się też jako tło w teledysku rapera Miuosh “Reprezent”. Jak ktoś ma ochotę - do obejrzenia/posłuchania tutaj:
Z punktu widzenia urzędników "Ranczo" jest nielegalnym wysypiskiem śmieci, w odróżnieniu od innych takich miejsc, posiadającym właściciela, którego można udupić...
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Jakoś nigdy nie byłam specjalną miłośniczką sztuki. Zwykle rzeczy charakteryzowane tym określeniem kompletnie nie wpadały w moje gusta. “Galeria sztuki” - gdzie trzeba było się gapić na obrazy czy rzeźby (i jeszcze za to płacić) wiały dla mnie nudą i beznadzieją. Dotyczyło to zarówno sztuki nowoczesnej (gdzie kupa zrobiona na środku kartki była ponoć arcydziełem godnym poświęcenia uwagi), jak i sztuki klasycznej. Nigdy nie przemawiały do mnie tłuste amorki wpierdzielające winogrona, jabłka na talerzu (brzydsze niż u mnie w kuchni) ani jakieś sceny batalistyczne, przed którymi wszyscy mdleli z zachwytu. A przynajmniej udawali, że mdleją, bo przyjęło się, że jak ci nie odpowiada przyjęty i narzucony odgórnie kanon piękna - to znaczy żeś prostak i cham. A ludzie zazwyczaj lubią być fajni, lubią być uważani za kulturalnych i obytych w świecie, więc wszyscy zwykle pod tymi obrazami czy rzeźbami cmokali z mniej lub bardziej dobrze udawanym zachwytem. Ze szkolnych lat pozostało mi w pamięci ślizganie się w przepastnych korytarzach takich ekspozycji oraz kolektywne podpijanie jakiejś flaszeczki w kiblu, aby choć trochę osłodzić sobie te masakrycznie nudne chwile…
Dziś wybrałyśmy się z koleżanką na wycieczkę, celem zwiedzania zaułków Górnego Śląska. Jakież było więc moje zdziwienie, gdy Karolina zaproponowała zwiedzenie “galerii sztuki”! Na usta pchało mi się coś w stylu “ale k… dlaczego????” Udało mi się nic nie powiedzieć, ale przypuszczam, że na gębie miałam wypisane całkiem dużo No kurde… Mieliśmy zwiedzać rozwaliska, ruiny i zakazane dzielnice, pogoda jest piękna, przyświeca lipcowe słoneczko - a my pójdziemy się gapić na jakieś obrazy pod dachem??? Cały dzień psu w d…! No ale dobra. Karolina dziś jest “organizatorką wycieczki” i skoro jej na tym zależy - to ok… Poza tym pojawiła się jakaś nutka ciekawości - w końcu Karolina ZAWSZE zabierała mnie wyłącznie w ciekawe miejsca…
Samo miejsce owej “galerii” już z lekka napawało optymizmem - stare poprzemysłowe budynki. Odnowione wprawdzie, ale zawsze coś.
I powiem tak… Ciężko się przyznać przed samą sobą do pomyłki, do złego oszacowania sytuacji i do tego, że dotychczas g… się wiedziało o świecie… Bo miałyśmy tam być chwilkę, a minęło chyba parę godzin… A pozostałe punkty zwiedzania zeszły jakoś na dalszy plan… Miejsce okazało się być na tyle ciekawe i przede wszystkim inne od wszystkiego co do tej pory widziałam, że ten fragment dzisiejszej wycieczki zdecydowanie najbardziej zapadł mi w pamięć.
Miejsce to nazywało się “Galeria Sztuki Naiwnej”. Nie jest to coś stacjonarnego, to wędrowna kolekcja przemieszczająca się tu czy tam. Teraz na miesiąc czy ileś tam osiedliła się na Śląsku.. I co ciekawe - marzyły mi się na dzisiaj prawdziwe klimaty Śląska z dawnych lat - okopcone podwórka, żulerskie zaułki, dymiace kominy, chlewiki i zapadłe bramy, gdzie postronni ludzie o zdrowych zmysłach raczej z własnej woli nie zaglądają. I spora część prezentowanych tu obrazów właśnie takiego Śląska dotyczyła. W dużej części przedstawiała Śląsk, którego już nie ma… Takiego z omami na ławeczkach, gołębiorzami, kurami i kozami hodowanymi w przyfamilokowych kamerlikach i niebem gęsto zasnutym dymami kominów… Takiego Śląska z moich dziecinnych wspomnień - który nie był ani opuszczony, ani odpicowany… Bo teraz jakoś się tak przyjęło, że tylko te dwie opcje są możliwe…
Kurcze! Praktycznie każdy z tych obrazków bym sobie chętnie powiesiła na ścianie - i patrzyła na niego codziennie!
Piękno familokowych zaułków w pełnej krasie! Z czasów, gdy dym nie powodował smogu, gołębie nie przenosiły zarazków a dzieci nie łapały kleszczy na trawie...
Miejsca, gdzie jest dużo kotów i pająków zawsze mają właściwy klimat!
Tu jakiś festyn strzelecki w cieniu hałd i kominów.
Nie wiem gdzie jeździła taka kolejka - i jeszcze zabierała pasażerów?
Kolejna kolejka.. Chyba wąskotorówka.. Tak w centrum miasta?
Tu bardziej drezynowo ...
Msza polowa przy leśnej kapliczce…
Diabelskie wnętrze huty… Takiej, jak ta, do której kiedyś wjeżdzał ogólnodostępny tramwaj… A ja mając kilka latek, z nosem przyklejonym do szyby, zaglądałam do martenowskich pieców...
Tu też scenka przemysłowa. Nie wiem co pan w białym kasku trzyma w ręce - chyba raczej nie pisze smsa
Tutaj chyba dzieje się coś niedobrego na dzielnicy.. Uliczny malarz spierdziela, babiny się modlą, stoją jakieś barykady na podwórku? Nawet słoneczniki z pewnym niepokojem zerkają zza płota…
Powrót z jakiejś majówki? A może po prostu spacerek?
Utopce straszą nad stawem w księżycowe noce!
Gołębie, stadko kur, koleś z flaszeczką… Aż słychać z tego obrazu gruchanie, ujadanie psa i terkotanie kopalnianych szybów…
A tu dźwięk trąb odbijających się echem od budynków...
I kolejne klasyczne śląskie podwórko… A nie, czekaj....
Grill na działce, w cieniu kominów
A wiecej TUTAJ: https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... iwnej.html
Bo na przeklikiwanie wszystkiego to nie mam cierpliwosci...
Dziś wybrałyśmy się z koleżanką na wycieczkę, celem zwiedzania zaułków Górnego Śląska. Jakież było więc moje zdziwienie, gdy Karolina zaproponowała zwiedzenie “galerii sztuki”! Na usta pchało mi się coś w stylu “ale k… dlaczego????” Udało mi się nic nie powiedzieć, ale przypuszczam, że na gębie miałam wypisane całkiem dużo No kurde… Mieliśmy zwiedzać rozwaliska, ruiny i zakazane dzielnice, pogoda jest piękna, przyświeca lipcowe słoneczko - a my pójdziemy się gapić na jakieś obrazy pod dachem??? Cały dzień psu w d…! No ale dobra. Karolina dziś jest “organizatorką wycieczki” i skoro jej na tym zależy - to ok… Poza tym pojawiła się jakaś nutka ciekawości - w końcu Karolina ZAWSZE zabierała mnie wyłącznie w ciekawe miejsca…
Samo miejsce owej “galerii” już z lekka napawało optymizmem - stare poprzemysłowe budynki. Odnowione wprawdzie, ale zawsze coś.
I powiem tak… Ciężko się przyznać przed samą sobą do pomyłki, do złego oszacowania sytuacji i do tego, że dotychczas g… się wiedziało o świecie… Bo miałyśmy tam być chwilkę, a minęło chyba parę godzin… A pozostałe punkty zwiedzania zeszły jakoś na dalszy plan… Miejsce okazało się być na tyle ciekawe i przede wszystkim inne od wszystkiego co do tej pory widziałam, że ten fragment dzisiejszej wycieczki zdecydowanie najbardziej zapadł mi w pamięć.
Miejsce to nazywało się “Galeria Sztuki Naiwnej”. Nie jest to coś stacjonarnego, to wędrowna kolekcja przemieszczająca się tu czy tam. Teraz na miesiąc czy ileś tam osiedliła się na Śląsku.. I co ciekawe - marzyły mi się na dzisiaj prawdziwe klimaty Śląska z dawnych lat - okopcone podwórka, żulerskie zaułki, dymiace kominy, chlewiki i zapadłe bramy, gdzie postronni ludzie o zdrowych zmysłach raczej z własnej woli nie zaglądają. I spora część prezentowanych tu obrazów właśnie takiego Śląska dotyczyła. W dużej części przedstawiała Śląsk, którego już nie ma… Takiego z omami na ławeczkach, gołębiorzami, kurami i kozami hodowanymi w przyfamilokowych kamerlikach i niebem gęsto zasnutym dymami kominów… Takiego Śląska z moich dziecinnych wspomnień - który nie był ani opuszczony, ani odpicowany… Bo teraz jakoś się tak przyjęło, że tylko te dwie opcje są możliwe…
Kurcze! Praktycznie każdy z tych obrazków bym sobie chętnie powiesiła na ścianie - i patrzyła na niego codziennie!
Piękno familokowych zaułków w pełnej krasie! Z czasów, gdy dym nie powodował smogu, gołębie nie przenosiły zarazków a dzieci nie łapały kleszczy na trawie...
Miejsca, gdzie jest dużo kotów i pająków zawsze mają właściwy klimat!
Tu jakiś festyn strzelecki w cieniu hałd i kominów.
Nie wiem gdzie jeździła taka kolejka - i jeszcze zabierała pasażerów?
Kolejna kolejka.. Chyba wąskotorówka.. Tak w centrum miasta?
Tu bardziej drezynowo ...
Msza polowa przy leśnej kapliczce…
Diabelskie wnętrze huty… Takiej, jak ta, do której kiedyś wjeżdzał ogólnodostępny tramwaj… A ja mając kilka latek, z nosem przyklejonym do szyby, zaglądałam do martenowskich pieców...
Tu też scenka przemysłowa. Nie wiem co pan w białym kasku trzyma w ręce - chyba raczej nie pisze smsa
Tutaj chyba dzieje się coś niedobrego na dzielnicy.. Uliczny malarz spierdziela, babiny się modlą, stoją jakieś barykady na podwórku? Nawet słoneczniki z pewnym niepokojem zerkają zza płota…
Powrót z jakiejś majówki? A może po prostu spacerek?
Utopce straszą nad stawem w księżycowe noce!
Gołębie, stadko kur, koleś z flaszeczką… Aż słychać z tego obrazu gruchanie, ujadanie psa i terkotanie kopalnianych szybów…
A tu dźwięk trąb odbijających się echem od budynków...
I kolejne klasyczne śląskie podwórko… A nie, czekaj....
Grill na działce, w cieniu kominów
A wiecej TUTAJ: https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... iwnej.html
Bo na przeklikiwanie wszystkiego to nie mam cierpliwosci...
Któreś z Powstań Śląskich. W perspektywie ulicy widać samochód pancerny i tyralierę wojska...buba pisze:Tutaj chyba dzieje się coś niedobrego na dzielnicy.. Uliczny malarz spierdziela, babiny się modlą, stoją jakieś barykady na podwórku? Nawet słoneczniki z pewnym niepokojem zerkają zza płota…
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Pyskowice, Bały - niedokończone mosty
Do Pyskowic jeździłam wiele razy. Za czasów podstawówki na zbiory truskawek (pierwszy poranny autobus nr 20 relacji Bytom - Pyskowice to w odpowiednim sezonie był cały napchany dzieciakami. Każdy miał tam swoje plany - jeden trochę zarobić, ktoś inny najeść sie do syta zajumanych truskawek, innym pachniały szerokie przestrzenie i wolność pierwszych w życiu samodzielnych wyjazdów. Jechaliśmy też kiedyś z rodzicami do Pyskowic zawieść znaleziony portfel… Potem niezliczoną ilość razy przemierzałam kolejową linie na trasie Gliwice - Oława, której jedna z nitek przebiega właśnie przez Pyskowice. Tak, patrzyłam przez okno pociągu, ale człowiek czasem patrzy i nie widzi… Kręciliśmy się też kiedyś w rejonie stacji zwiedzając na pół zapomniany skansen kolejowy - kompletnie nie wiedząc, ze kilometr czy dwa dalej czai się takie cudo...
I dopiero w tym roku dowiedziałam się, że nieopodal Pyskowic znajduje się niedokończony węzeł kolejowy, którego budowę rozpoczęto przed wojną za niemieckich czasów - no i nie została ukończona. Czemu postanowili stację węzłową umieścić akurat w podmokłym terenie, który wymaga zbudowania szeregu mostów, a nie np. kilometr dalej? Nie jest to dla mnie jasne...
A stoją tam sobie trzy mosty, prawie jeden na drugim. Pierwszy z nich (ten najmniej ciekawy wizualnie) jest używany przez obecną linie kolejową Gliwice - Opole. Dwa pozostałe, o malowniczych, łukowatych przęsłach, cieszą imprezowiczów i spacerujących. Nie wiem czy kiedyś coś po nich jeździło - jakieś fragmenty podkładów kolejowych się tam walają.
Na cały kompleks składają się jeszcze dwa podwójne tunele, które wyglądają jak wielka betonowa lornetka wrzucona w środek rzeki Drama. Rzeka przepływa zarówno przez tunele jak i obok nich. Wyglądają trochę jak bunkry czy inne hangary. Ich kształt jest zupełnie inny od pobliskich mostów, jak również są dużo niższe, stąd ciężko nam wydedukować o ich planowanym przeznaczeniu.
Do pierwszej z “rur” podchodzimy od strony drogi. Beton malowniczo omszał. Bobry też nie próżnują. A my nie możemy się przebrać przez rzeczke. No cóż, trzeba wyleźć na most kolejowy.
Z góry obserwowany obiekt przedstawia się jeszcze ciekawiej!
Plany wlezienia do środka spełzają na niczym. Woda jest za głęboka nawet na gumiaki. Może kiedyś zaczniemy wozić ponton na takie eskapady!
A to był nasz alternatywny pomysł na pokonanie rzeczki Ale jednak wybraliśmy most kolejowy - mimo nalegań kabaka
A tu widać trzy stojące koło siebie mosty. Pierwszy czynny, po którym śmigają pociągi. Drugi tworzący kapitalną wiatę na imprezy - i w dali filary trzeciego.
Kolejne malownicze przepusty rzeczki.
Rewelacyjne miejsce na biwak, impreze czy ognisko - nawet w czasie burzy czy zamieci śnieżnej!
Czynny most kolejowy widziany z ciemnych odchłani pod drugim mostem.
Obrót na pięcie o 180 stopni i widoczek na najwyższy z mostów.
Budowla wykorzystywana jest jako ścianka wspinaczkowa oraz do skoków na linach.
Niech się schowają wszystkie zadeptane i obiletowane Stańczyki!
Położone po drugiej stronie mostów betonowe rury bardziej przypadają nam do gustu. Bo łatwo wyleźć na górę.
Omszenie kępkowe
A i zajrzeć do środka w miarę suchą stopą.
Poszłam sprawdzić co za tabliczka wala się na wyspie. Jasna sprawa - “miejsce niebezpieczne i ble ble ble”. Można było się domyśleć, że jak miejsce ciekawe, to trzeba zabronić tu bywać. Ale jakiś Włóczykij z małą Mi już tu byli!
Pozostałości starych podkładów. Acz tu mamy wątpliwości czy one nie zawędrowały jakoś później, aby stanowić fragment toru przełajowego dla motocykli.
Wiadukty najładniej prezentują sie razem
Gdzieś między tym wszystkim, wśród płowych szumiących traw, natrafiamy na malutki bunkierek.
Najwyższy wiadukt jest fajnym punktem widokowym.
Po zejściu z jednego z mostów ślady podkładów prowadzą w las. Nie omieszkamy sprawdzić dokąd nas zawiodą!
Również poniżej cały las jest poprzeplatany starym butwiejącym drewnem, w których zapachu zatopiony jest nieodłączny aromat kolei!
Docieramy nad umocnienia otaczające drogę nr 40.
A i kawałek dalej przy szosie stoją betonowe ściany. Chyba miały stanowić przyczułki kolejnego wiaduktu, którego budowa została przerwana na dość wczesnym etapie. Solidna ta inwestycja była tu planowana!
Mam nadzieję, że kiedyś tu wrócimy i zrobimy jakąś fajną impreze! Bo miejsce rokuje!
Do Pyskowic jeździłam wiele razy. Za czasów podstawówki na zbiory truskawek (pierwszy poranny autobus nr 20 relacji Bytom - Pyskowice to w odpowiednim sezonie był cały napchany dzieciakami. Każdy miał tam swoje plany - jeden trochę zarobić, ktoś inny najeść sie do syta zajumanych truskawek, innym pachniały szerokie przestrzenie i wolność pierwszych w życiu samodzielnych wyjazdów. Jechaliśmy też kiedyś z rodzicami do Pyskowic zawieść znaleziony portfel… Potem niezliczoną ilość razy przemierzałam kolejową linie na trasie Gliwice - Oława, której jedna z nitek przebiega właśnie przez Pyskowice. Tak, patrzyłam przez okno pociągu, ale człowiek czasem patrzy i nie widzi… Kręciliśmy się też kiedyś w rejonie stacji zwiedzając na pół zapomniany skansen kolejowy - kompletnie nie wiedząc, ze kilometr czy dwa dalej czai się takie cudo...
I dopiero w tym roku dowiedziałam się, że nieopodal Pyskowic znajduje się niedokończony węzeł kolejowy, którego budowę rozpoczęto przed wojną za niemieckich czasów - no i nie została ukończona. Czemu postanowili stację węzłową umieścić akurat w podmokłym terenie, który wymaga zbudowania szeregu mostów, a nie np. kilometr dalej? Nie jest to dla mnie jasne...
A stoją tam sobie trzy mosty, prawie jeden na drugim. Pierwszy z nich (ten najmniej ciekawy wizualnie) jest używany przez obecną linie kolejową Gliwice - Opole. Dwa pozostałe, o malowniczych, łukowatych przęsłach, cieszą imprezowiczów i spacerujących. Nie wiem czy kiedyś coś po nich jeździło - jakieś fragmenty podkładów kolejowych się tam walają.
Na cały kompleks składają się jeszcze dwa podwójne tunele, które wyglądają jak wielka betonowa lornetka wrzucona w środek rzeki Drama. Rzeka przepływa zarówno przez tunele jak i obok nich. Wyglądają trochę jak bunkry czy inne hangary. Ich kształt jest zupełnie inny od pobliskich mostów, jak również są dużo niższe, stąd ciężko nam wydedukować o ich planowanym przeznaczeniu.
Do pierwszej z “rur” podchodzimy od strony drogi. Beton malowniczo omszał. Bobry też nie próżnują. A my nie możemy się przebrać przez rzeczke. No cóż, trzeba wyleźć na most kolejowy.
Z góry obserwowany obiekt przedstawia się jeszcze ciekawiej!
Plany wlezienia do środka spełzają na niczym. Woda jest za głęboka nawet na gumiaki. Może kiedyś zaczniemy wozić ponton na takie eskapady!
A to był nasz alternatywny pomysł na pokonanie rzeczki Ale jednak wybraliśmy most kolejowy - mimo nalegań kabaka
A tu widać trzy stojące koło siebie mosty. Pierwszy czynny, po którym śmigają pociągi. Drugi tworzący kapitalną wiatę na imprezy - i w dali filary trzeciego.
Kolejne malownicze przepusty rzeczki.
Rewelacyjne miejsce na biwak, impreze czy ognisko - nawet w czasie burzy czy zamieci śnieżnej!
Czynny most kolejowy widziany z ciemnych odchłani pod drugim mostem.
Obrót na pięcie o 180 stopni i widoczek na najwyższy z mostów.
Budowla wykorzystywana jest jako ścianka wspinaczkowa oraz do skoków na linach.
Niech się schowają wszystkie zadeptane i obiletowane Stańczyki!
Położone po drugiej stronie mostów betonowe rury bardziej przypadają nam do gustu. Bo łatwo wyleźć na górę.
Omszenie kępkowe
A i zajrzeć do środka w miarę suchą stopą.
Poszłam sprawdzić co za tabliczka wala się na wyspie. Jasna sprawa - “miejsce niebezpieczne i ble ble ble”. Można było się domyśleć, że jak miejsce ciekawe, to trzeba zabronić tu bywać. Ale jakiś Włóczykij z małą Mi już tu byli!
Pozostałości starych podkładów. Acz tu mamy wątpliwości czy one nie zawędrowały jakoś później, aby stanowić fragment toru przełajowego dla motocykli.
Wiadukty najładniej prezentują sie razem
Gdzieś między tym wszystkim, wśród płowych szumiących traw, natrafiamy na malutki bunkierek.
Najwyższy wiadukt jest fajnym punktem widokowym.
Po zejściu z jednego z mostów ślady podkładów prowadzą w las. Nie omieszkamy sprawdzić dokąd nas zawiodą!
Również poniżej cały las jest poprzeplatany starym butwiejącym drewnem, w których zapachu zatopiony jest nieodłączny aromat kolei!
Docieramy nad umocnienia otaczające drogę nr 40.
A i kawałek dalej przy szosie stoją betonowe ściany. Chyba miały stanowić przyczułki kolejnego wiaduktu, którego budowa została przerwana na dość wczesnym etapie. Solidna ta inwestycja była tu planowana!
Mam nadzieję, że kiedyś tu wrócimy i zrobimy jakąś fajną impreze! Bo miejsce rokuje!
Re: Gdzieś na Górnym Śląsku
Już po raz drugi zawijamy w okolice Pyskowic celem szukania niedokończonych wiaduktów przykolejowych. Na wiosnę odwiedziliśmy dość znane i popularne Bały (relacja powyzej). Wtedy myśleliśmy, że na tym koniec i już nic więcej nie czai się po okolicznych zaroślach. A tu niespodzianka!
Wracamy więc w te rejony jesienią, mając wyczajone jeszcze dwa inne skupiska betonowych wiaduktów!
Pierwsze dwa z nich znajdują się już chyba na terenach miejscowości Czechowice, lekko na zachód od drogi nr 901. Oba są takie jak lubię - znikąd donikąd, łącząc różne kawałki nieużytków porosłych chaszczem.
Ruszamy spod skwierczącego słupa wysokiego napięcia, który nie wiedzieć czemu bardzo ulubiły sobie ptaki.
Jest ciepły, słoneczny dzień, acz klimat nieubłagalnie nadchodzącej jesieni już zdecydowanie wyziera zewsząd wokół.
Rzucone tu i ówdzie w krzakach stare podkłady sugerują bliskość kolei i klimatów, których poszukujemy.
Pierwszy betonowy wiadukt odnaleziony!
Włazimy na górę. Szeroki, przestronny.. Chropawy beton muśnięty zielonością mchów, głównie na łączach płyt i w zagłębieniach przy gzymsach.
Widać, że był świadkiem niejednej imprezy. Są ślady po ogniskach, romantycznych nocach we dwoje, a tłuczenie szkła niektórzy podnieśli tu do rangi sztuki. Tutejsze tulipany są wyjatkowo okazałe i jakby równo w jednym miejscu ułożone... Kabak twierdzi, że pewnie ustawili te butelki koło siebie i do nich strzelali. Tak ponoć zabawiali się w jakimś jej rysunkowym filmie i stąd skojarzenie. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że ona może mieć racje!
Pod wiaduktem przebiega czynna linia kolejowa Pyskowice - Gliwice.
Dosłownie co chwilę śmiga pod nami jakiś pociąg, co nie muszę chyba wspominać jak wielką atrakcję dla niektórych stanowi
Widok z dołu. Pewnie nieraz pod nim przejeżdżałam, zupełnie nie mając świadomości, jakie fajne tereny spacerowe rozciągają się nad moją głową!
Zaraz obok widzimy też dwa kolejne wiadukciki, więc idziemy je obadać.
Jednym przebiega torowisko jakiejś bocznej linii, nie wiem na ile nieczynne, a na ile po prostu rzadko używane.
Z mapy wynika, że prowadzi ono w stronę składu kruszyw i stacji pyskowickich kolei piaskowych. Pendolino nas tu raczej nie zmiecie, ale rozglądać się warto.
Obok jest jeszcze jeden wiadukt, do którego nie tak prosto dojść z racji na zakrzaczenie.
Torowiska nie ma, same dechy. Nie wiem więc czy przebiegała tu jakaś linia czy było kładką dla pieszych?
Kolejny duży wiadukt z betonu położony jest blisko torów, ale do nich nie sięga. Całościowo skrywa się w lesie...
a dostępu bronią mocno kolczaste zarośla!
Miała tam chyba w zamyśle śmigać jakaś solidna dwupasmówka!
Na górze stopień zarośnięcia nieco większy niż na poprzednim - sporo już trawy a nawet pojawiają się krzaczki.
Szczelina oddzielająca pasy ruchu.
A w jednym z zacisznych miejsc stoi piecyk! Takiego ciekawego znaleziska to się tutaj nie spodziewałam!
Kolejne urokliwe skupisko nieczynnych wiaduktów znajduje się tam, gdzie ulica Piaskowa przebija się pod torami w rejonie kolejowego skansenu. Wiadukcików jest kilka, jeden koło drugiego, a na ich wierzchu rośnie gęsty kożuch trawy. Można by rozbić namiot!
Ostatnim wiadukcikiem przebiega mało uczęszczane torowisko.
Na górę możemy się dostać takimi malowniczymi schodami, porosłymi plątaniną dzikiego wina. Niezwykle urokliwa roślina, zwłaszcza o tej porze roku.
Momentami dojście na wiadukt i przejście nim nastręcza większych problemów Ale dla chcącego i tak się da!
Samo przejście pod owymi wiaduktami ulicą/chodnikiem już samo w sobie jest ciekawe.
I stare latarnie ze ścian na nas zerkają!
Ale nie samymi tunelami i wiaduktami człowiek żyje. Kierujemy się w stronę opuszczonych różnistych budynków i pordzewiałego taboru!
cdn
Wracamy więc w te rejony jesienią, mając wyczajone jeszcze dwa inne skupiska betonowych wiaduktów!
Pierwsze dwa z nich znajdują się już chyba na terenach miejscowości Czechowice, lekko na zachód od drogi nr 901. Oba są takie jak lubię - znikąd donikąd, łącząc różne kawałki nieużytków porosłych chaszczem.
Ruszamy spod skwierczącego słupa wysokiego napięcia, który nie wiedzieć czemu bardzo ulubiły sobie ptaki.
Jest ciepły, słoneczny dzień, acz klimat nieubłagalnie nadchodzącej jesieni już zdecydowanie wyziera zewsząd wokół.
Rzucone tu i ówdzie w krzakach stare podkłady sugerują bliskość kolei i klimatów, których poszukujemy.
Pierwszy betonowy wiadukt odnaleziony!
Włazimy na górę. Szeroki, przestronny.. Chropawy beton muśnięty zielonością mchów, głównie na łączach płyt i w zagłębieniach przy gzymsach.
Widać, że był świadkiem niejednej imprezy. Są ślady po ogniskach, romantycznych nocach we dwoje, a tłuczenie szkła niektórzy podnieśli tu do rangi sztuki. Tutejsze tulipany są wyjatkowo okazałe i jakby równo w jednym miejscu ułożone... Kabak twierdzi, że pewnie ustawili te butelki koło siebie i do nich strzelali. Tak ponoć zabawiali się w jakimś jej rysunkowym filmie i stąd skojarzenie. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że ona może mieć racje!
Pod wiaduktem przebiega czynna linia kolejowa Pyskowice - Gliwice.
Dosłownie co chwilę śmiga pod nami jakiś pociąg, co nie muszę chyba wspominać jak wielką atrakcję dla niektórych stanowi
Widok z dołu. Pewnie nieraz pod nim przejeżdżałam, zupełnie nie mając świadomości, jakie fajne tereny spacerowe rozciągają się nad moją głową!
Zaraz obok widzimy też dwa kolejne wiadukciki, więc idziemy je obadać.
Jednym przebiega torowisko jakiejś bocznej linii, nie wiem na ile nieczynne, a na ile po prostu rzadko używane.
Z mapy wynika, że prowadzi ono w stronę składu kruszyw i stacji pyskowickich kolei piaskowych. Pendolino nas tu raczej nie zmiecie, ale rozglądać się warto.
Obok jest jeszcze jeden wiadukt, do którego nie tak prosto dojść z racji na zakrzaczenie.
Torowiska nie ma, same dechy. Nie wiem więc czy przebiegała tu jakaś linia czy było kładką dla pieszych?
Kolejny duży wiadukt z betonu położony jest blisko torów, ale do nich nie sięga. Całościowo skrywa się w lesie...
a dostępu bronią mocno kolczaste zarośla!
Miała tam chyba w zamyśle śmigać jakaś solidna dwupasmówka!
Na górze stopień zarośnięcia nieco większy niż na poprzednim - sporo już trawy a nawet pojawiają się krzaczki.
Szczelina oddzielająca pasy ruchu.
A w jednym z zacisznych miejsc stoi piecyk! Takiego ciekawego znaleziska to się tutaj nie spodziewałam!
Kolejne urokliwe skupisko nieczynnych wiaduktów znajduje się tam, gdzie ulica Piaskowa przebija się pod torami w rejonie kolejowego skansenu. Wiadukcików jest kilka, jeden koło drugiego, a na ich wierzchu rośnie gęsty kożuch trawy. Można by rozbić namiot!
Ostatnim wiadukcikiem przebiega mało uczęszczane torowisko.
Na górę możemy się dostać takimi malowniczymi schodami, porosłymi plątaniną dzikiego wina. Niezwykle urokliwa roślina, zwłaszcza o tej porze roku.
Momentami dojście na wiadukt i przejście nim nastręcza większych problemów Ale dla chcącego i tak się da!
Samo przejście pod owymi wiaduktami ulicą/chodnikiem już samo w sobie jest ciekawe.
I stare latarnie ze ścian na nas zerkają!
Ale nie samymi tunelami i wiaduktami człowiek żyje. Kierujemy się w stronę opuszczonych różnistych budynków i pordzewiałego taboru!
cdn
Re: Gdzieś na Górnym Śląsku
Niedaleko od stacji PKP Pyskowice możemy znaleźć kilka opuszczonych budynków. Zapewne dawniej pełniły jakieś funkcje kolejowe, acz dla takiego laika jak ja są one nieznane i owiane tajemnicą
Jeden z nich interesował mnie od zawsze. Ile to razy widziałam go przejeżdżając tu pociągiem i obiecywałam sobie, że kiedyś pójdę go obejrzeć z bliska. Chyba to nietypowy model bo taki na nóżkach. Coś jak domek Baby Jagi na kurzej stopce, ale bardziej symetryczny.
Pod spodem można przejść. Ba! Nawet przejechać, bo przebiega tam całkiem solidna szutrowa droga.
Tu budynek widziany od strony lokomotywowni.
A tu zza torów.
I z daleka. Przeziera przez krzaki i drzewa. Jak maleńka chatynka przedziwnie uniesiona do góry.
Los nam sprzyja! Udaje się wejść do środka!
Strome, kręcone, drewniane schodki prowadzą na górę...
Wszystko tutaj skrzypi. Głównie owe schody. Tego akurat można się było domyślać, jako że stare schody często mają to w zwyczaju. Ale skrzypią też ściany, poręcze, futryny okien targane wiatrem - a każde na nieco inną melodie. Razem sprawia to wrażenie orkiestry. Kabak stwierdza: “tu chyba ktoś jest - i słucha radia!”
Oprócz efektów akustycznych wizualnie przestrzeń też jest ciekawa. Fragmenty muru, drewna, cegieł, metalu, kiedyś były pokryte farbami i lakierami - i wszystko obłazi całymi płatami, sprawiając wrażenie pomalowania w moro.
Większość okien została zatkana dyktą. Nie wiem z jakiego powodu. Chyba żeby myszom nie wiało w razie gorszej aury niż dziś. Bo myszy tu są. I chyba tęsknią za człowiekiem, bo ledwo weszliśmy to dwie wskoczyły mi na buta i zaczęły niuchać. A może moje buty pachną jak smakołyk dla gryzoni?
Aha! Fragment budowli (widoczny na poprzednim zdjęciu) przedstawia ten korytarzyk, który biegnie nad drogą. Tzn. nie jest toto nijak podparte od spodu. Nie poszliśmy więc dalej. Kawałki dykty zatykający dziury w podłodze nie wyglądały zachęcająco. Kabak ma plan - kiedyś przyjedziemy tu wywrotką wypełnioną sianem. Podjedziemy pod budynek i tam zaparkujemy. I wtedy wrócimy do tematu wędrowania tym pomieszczeniem. Bo nawet jak się podłoga obwali - to spadniemy na mięciutkie sianko! Proste? Jakby więc ktoś dysponował takim pojazdem - to prosimy o kontakt!
Widoki z okienka zawierają moje ulubione izolatory.
Akuku z wewnątrz i z zewnątrz.
Kolejny namierzony przez nas budynek skrywa się w gęstych krzakach.
Ale iść przez łany szumiącej nawłoci to przecież sama przyjemność!
Ziejące czernią otwory okien zachęcają, aby zajrzeć do środka.
A tam już mało co się zachowało. Wypatroszone maksymalnie. Nawet ścianki działowe między piętrami zajumali.
Teraz zmierzamy tam!
Budynek prezentuje się ciekawie, kojarzy mi się jakby ze starym dworcem.
Na jego fasadzie zachowały się nawet niemieckie napisy!
Chyba ostatecznie tak wyszło, że nie weszliśmy do środka. Część okien była pokratowana, a z jego bocznej części jakoś zdryfowało nas do lokomotywowni i już potem nie wracaliśmy.
A na tyłach bluszcze się wręcz wylewają z okien!
Ciekawie też się prezentowała takowa konstrukcja z drewnianą wieżą.
W środku niestety już nie bardzo jest co oglądać a i strach, że zaraz wszystko runie na głowę.
Po drugiej stronie torów, na skraju placyku z betonowych płyt, stoi sobie taki baraczek.
A obok niego - podjazd do naprawiania samochodów. Konstrukcja ze starych, dobrych czasów, kiedy liczyła się praktyczność, a nie jakieś wydumane pierdoły.
W krzakach nieopodal można namierzyć zarośniętego busa. Ukrywa się skubaniec! Ale wprawne oko poszukiwaczy tak łatwo nie zostanie zmylone!
Płytówka i latarnie z dawnych lat. Szkoda, że już dziś nie mamy czasu powędrować tą drogą dalej...
Ale my tu jeszcze wrócimy!
Jeden z nich interesował mnie od zawsze. Ile to razy widziałam go przejeżdżając tu pociągiem i obiecywałam sobie, że kiedyś pójdę go obejrzeć z bliska. Chyba to nietypowy model bo taki na nóżkach. Coś jak domek Baby Jagi na kurzej stopce, ale bardziej symetryczny.
Pod spodem można przejść. Ba! Nawet przejechać, bo przebiega tam całkiem solidna szutrowa droga.
Tu budynek widziany od strony lokomotywowni.
A tu zza torów.
I z daleka. Przeziera przez krzaki i drzewa. Jak maleńka chatynka przedziwnie uniesiona do góry.
Los nam sprzyja! Udaje się wejść do środka!
Strome, kręcone, drewniane schodki prowadzą na górę...
Wszystko tutaj skrzypi. Głównie owe schody. Tego akurat można się było domyślać, jako że stare schody często mają to w zwyczaju. Ale skrzypią też ściany, poręcze, futryny okien targane wiatrem - a każde na nieco inną melodie. Razem sprawia to wrażenie orkiestry. Kabak stwierdza: “tu chyba ktoś jest - i słucha radia!”
Oprócz efektów akustycznych wizualnie przestrzeń też jest ciekawa. Fragmenty muru, drewna, cegieł, metalu, kiedyś były pokryte farbami i lakierami - i wszystko obłazi całymi płatami, sprawiając wrażenie pomalowania w moro.
Większość okien została zatkana dyktą. Nie wiem z jakiego powodu. Chyba żeby myszom nie wiało w razie gorszej aury niż dziś. Bo myszy tu są. I chyba tęsknią za człowiekiem, bo ledwo weszliśmy to dwie wskoczyły mi na buta i zaczęły niuchać. A może moje buty pachną jak smakołyk dla gryzoni?
Aha! Fragment budowli (widoczny na poprzednim zdjęciu) przedstawia ten korytarzyk, który biegnie nad drogą. Tzn. nie jest toto nijak podparte od spodu. Nie poszliśmy więc dalej. Kawałki dykty zatykający dziury w podłodze nie wyglądały zachęcająco. Kabak ma plan - kiedyś przyjedziemy tu wywrotką wypełnioną sianem. Podjedziemy pod budynek i tam zaparkujemy. I wtedy wrócimy do tematu wędrowania tym pomieszczeniem. Bo nawet jak się podłoga obwali - to spadniemy na mięciutkie sianko! Proste? Jakby więc ktoś dysponował takim pojazdem - to prosimy o kontakt!
Widoki z okienka zawierają moje ulubione izolatory.
Akuku z wewnątrz i z zewnątrz.
Kolejny namierzony przez nas budynek skrywa się w gęstych krzakach.
Ale iść przez łany szumiącej nawłoci to przecież sama przyjemność!
Ziejące czernią otwory okien zachęcają, aby zajrzeć do środka.
A tam już mało co się zachowało. Wypatroszone maksymalnie. Nawet ścianki działowe między piętrami zajumali.
Teraz zmierzamy tam!
Budynek prezentuje się ciekawie, kojarzy mi się jakby ze starym dworcem.
Na jego fasadzie zachowały się nawet niemieckie napisy!
Chyba ostatecznie tak wyszło, że nie weszliśmy do środka. Część okien była pokratowana, a z jego bocznej części jakoś zdryfowało nas do lokomotywowni i już potem nie wracaliśmy.
A na tyłach bluszcze się wręcz wylewają z okien!
Ciekawie też się prezentowała takowa konstrukcja z drewnianą wieżą.
W środku niestety już nie bardzo jest co oglądać a i strach, że zaraz wszystko runie na głowę.
Po drugiej stronie torów, na skraju placyku z betonowych płyt, stoi sobie taki baraczek.
A obok niego - podjazd do naprawiania samochodów. Konstrukcja ze starych, dobrych czasów, kiedy liczyła się praktyczność, a nie jakieś wydumane pierdoły.
W krzakach nieopodal można namierzyć zarośniętego busa. Ukrywa się skubaniec! Ale wprawne oko poszukiwaczy tak łatwo nie zostanie zmylone!
Płytówka i latarnie z dawnych lat. Szkoda, że już dziś nie mamy czasu powędrować tą drogą dalej...
Ale my tu jeszcze wrócimy!
Re: Gdzieś na Górnym Śląsku
Skansen kolejowy w Pyskowicach ponoć nie jest opuszczony. Podobno nadal ma swoich właścicieli i opiekunów, którzy się nim zajmują. Informacje te pochodzą z internetu, gdy na moją wzmiankę o "opuszczonym skansenie" podniosły się oburzone głosy, że "wprowadzam ludzi w błąd".
O istnieniu tam skansenu dowiedziałam się w roku 2005 i wtedy pojechaliśmy go obejrzeć. Wycieczka nie przebiegała pomyślnie, ekipa będąca w ten dzień na terenie patrzyła na wilkiem i próbowała jak najszybciej się nas pozbyć. Do lokomotywowni nie pozwolili nawet zajrzeć przez dziurę w drzwiach, bo “skansen jeszcze nie jest do końca czynny i udostępniony do zwiedzania”. Wspomnienie nie zostało szczególnie sympatyczne, więc na długie lata został porzucony plan powrotu w to miejsce.
Tegoroczną ciepłą jesienią mieliśmy okazję zwiedzać pobliskie wiadukty, więc będąc tak blisko - postanowiliśmy jednak zerknąć ponownie. I atrakcyjność wycieczki przerosła wszelkie oczekiwania. Planowaliśmy ot wyskoczyć na 15 minut, a zeszło chyba ponad 2 godziny. Przeważnie jest taka zasada, że lepiej nie wracać w znane sobie miejsca, aby nie psuć wspomnień i że kolejna odsłona jest zazwyczaj dużo gorsza od pierwowzoru. Jednak od tej reguły są chlubne wyjątki. I właśnie wizyta w pyskowickim skansenie do takowych należy!
Tuptamy sobie od strony wiaduktów. Mijamy budynek starej nastawni na nóżkach i inne zruinowane budynki. Na jednym z nich wisi stara drewniana tabliczka z mocno zatartym napisem "skansen". To jedyny akcent informujący o istnieniu tu takowego przedsięwziecia, więc gdyby nie nasza wycieczka sprzed kilkunastu lat - to w najśmielszych snach bym nie wpadła, że takowe “cuś” tu istnieje bądź istniało.
Teren nie jest dziki i całkowicie opustoszały. Z drugiej strony ciężko by się było tego spodziewać na obrzeżach całkiem sporego miasta i to jeszcze w weekend. Spotykamy śliniących się do parowozów złomiarzy, którzy macają różne rurki i uchwyty z pożądliwością we wzroku, tak jakby im się już przesypywały przed oczami banknoty. Mijamy zakochaną parkę, która szuka ustronnego miejsca na mniej lub bardziej romantyczną schadzkę. I raczej im się to nie udało za dobrze - bo wpadli na nas. Czy raczej my na nich? Ciężko powiedzieć kto na kogo, ale jedno jest pewne - takie parki zazwyczaj bardzo źle reagują na widok rodziny z dzieckiem Widok rozdziamganego przedszkolaka zdaje się działać jak kubeł zimnej wody na głowę, powodujący rychłe porzucenie zamierzonych planów Trafiamy też na grupkę podrostków, otoczonych drgającym powietrzem i tumanem aromatycznego, konopnego dymu. Proszą nas o ogień w celu odpalenia kolejnych generatorów mgły i zapachu. O dziwo nasza zapalniczka też przestała działać… Dziwne… Trzy w miarę nowe zapalniczki szlag trafia nagle i w tym samym miejscu??
Początkowo zaglądamy na teren lokomotywowni. Tej gdzie niegdyś nie zostaliśmy wpuszczeni. Teraz wielkie, szerokie, drewniane drzwi stoją otwarte i skrzypią na wietrze.
Bez problemu można się wślizgnąć do środka, a dorodne rzepy tylko czekają, aby się wczepić w ubrania. Kabakowi atakują czuprynę. No tak, ona ma łeb dużo niżej niż my.. Chyba 20 kolczastych kulek przychodzi wyskubać z włosków. Jutro poranne czesanie może się okazać dosyć traumatyczne
Skrzyp drzwi zostaje za nami. Otacza nas cisza. Wysokie ściany tłumią wiatr. Znajdujemy się w sporym budynku pozbawionym dachu (tzn. przynajmniej w tej części). “Podłogę” zajmują głębokie jamy (jak kanały do naprawy u mechanika) z przebiegającym nad nimi pordzewiałym torowiskiem. Chyba tu zaglądano lokomotywom pod brzuszki.
Teren porastają już niewielkie drzewka, które zaczynają nabierać cudnych kolorów jesieni.
Ściany z kiściami rur i kabli.
Czasem można wpaść na fikuśny metalowy słupek.
Na terenie ogromnej hali znajduje się szereg małych budyneczków czy wnęk przechodzących w pomieszczenia.
Zachowały się w nich jeszcze resztki mebli. Solidne drewniane szafy, stoły, firany tak utkane pajęczyną, że owych pajęczych sieci jest tu już na chwilę obecną więcej niż włókien stworzonych ręką człowieka.
Na różnych wpół otwartych drzwiach wiszą pordzewiałe tabliczki, pozwalające jeszcze odczytać dawne przeznaczenie tych miejsc.
Znaleźiśmy też Bukę!!!!!!!
Budyneczki mijamy boczkiem, boczkiem, przez kolejne łukowate korytarzyki, zastanawiając się jak daleko uda się przejść tą halą. Ogromne kraciaste okna pozbawione są już szyb, ale ich miejsce zajęło cudne, czerwone wino. Za ścianą idą jacyś kolesie. Puszczają z telefonu piosenkę i razem z owym telefonem śpiewają: “Wziąć chłopaków na domówke, ugotować parówkę, zaprosić na noc jakąś dupkę”. I fraza się powtarza. Chyba lubią ten fragment. Albo to już cała piosenka? A może to po prostu ich plan na dziś? Śmieszne jest to, że idziemy od siebie w odległości chyba 2 metrów a się nie widzimy. Nie wiem więc jak wyglądali, ile mieli lat i ilu ich dokładnie było. Oni o naszym istnieniu chyba nie wiedzieli w ogóle nic… Bo ostatecznie każdy poszedł w swoją stronę a mur ciągnął się jeszcze bardzo długo… Stopniowo dźwięk piosenki się oddalał aż w końcu zagłuszył go szum pnączy na wietrze...
I tak to docieramy do tej części lokomotywowni, która ma jeszcze dach, więc wszystko czai się w mroku. Tu drzewek jest zdecydowanie mniej, wyraźnie brak światła im nie służy.
Wciąż trzeba mocno pod nogi patrzeć, żeby nie wlecieć do kanału.
Stoi tu sporo takich metalowych tulei z dziurami, które na pierwszy rzut oka przypominają mi piece.
Jest też trochę jakby resztek taboru - podwozia, kółka, cysterny.
Zaglądamy też do bocznych pomieszczeń, przyglądając się różnym starym machinom o często nieznanym nam przeznaczeniu.
Tabliczki znamionowe mniej lub bardziej czytelne.
Na tym kawałku drewna jakby kilkakrotnie był zmieniany napis? Jakby jeden wyłaził spod drugiego? Ale napewno coś było o 1 maja! Kabak próbuje czytać - “To coś o mnie, prawda? Toż tu pisze “Maja”. Skąd oni wiedzieli, że ja tu przyjdę??”
I sowa się nam przygląda.
Wychylam się z okienka, starając się nie pociąć potłuczonym szkłem, co nie do końca mi się udaje. I widzę wagony! Piętruś! Ale ja uwielbiałam takowymi jeździć! Ostatni raz takim jechałam 10 lat temu wracając z Woodstocku. Podstawili wtedy wagony, które już chyba od jakiegoś czasu stały na bocznicach. Takie z korbką do odkręcania okien. I też miały takie zielone umaszczenie.
No to już wiemy gdzie pójdziemy zwiedzać dalej! Tylko muszę w coś owinąć rozciętą łapę…. Wzięłam na szczęście plastry dla kabaka - mi też z jednorożcem będzie do twarzy Zazwyczaj biorę niby dla niej, a potem zawsze kończy się tak samo… “Oj mama! trzeba uważac!” - komentuje kabak.
Rzut oka na “obrotownie” dla lokomotyw i suniemy w stronę zgrupowanych niedaleko wagonów.
Podchodzimy do miejsca, gdzie w pamięci mi zostało, że niegdyś wchodziliśmy na teren skansenu. Ale chyba się coś pozmieniało. Albo pamięć okazała się zawodna? Dochodzimy do płotu. Przechodzić górą nam się nie chce, zwłaszcza przesadzanie górą 20 kg kabaka nie napawa optymizmem.
Obejdziemy toto, może będzie jakieś dogodniejsze wejście. Z drogi widać trochę parowozów i drewniane mieszkalne okazy zupełnie jak na wczasy wagonowe!
I nagle płot się kończy! Ale byśmy se pluli w brodę, gdybyśmy go forsowali a potem się okazało, że cały wysiłek na nic!
Za ogrodzeniem z siatki stoi część taboru, nie wiem na jakiej zasadzie przeprowadzali segregacje.
Drezynka niczego sobie!
Hmmmm… wrzesień 2005? To myśmy tu byli 2 miesiące później. Zatem witaj lokomotywko ponownie! Myśmy się już widzieli!
Idziemy połazić tam, gdzie nas płoty nie ograniczają. Na ten parowóz chyba coś dużego kiedyś zleciało! Kurde, a to taki solidny kawałek metalu.. Szkoda, że lokomotywy nie potrafią opowiedzieć swoich przygód!
A tu koła! Muśnięte i rudością, i zielenią!
Kicamy między wagonami! Choć przez chwilę mogę się poczuć jak w czasie podróży pociągami towarowymi! Jak bohaterowie filmików ze wschodu, które namiętnie oglądam!
Ten okaz jakoś najbardziej się udał spotkanym gimnazjalistom. Wszyscy po kolei robili sobie z nim zdjęcia, kręcili filmiki, ustawiając się w różnych wyszukanych pozach Kawałek rury i radości na pół dnia
Tutaj powinna być możliwość noclegu!
Nie tylko mnie chodzi po głowie, aby tu zamieszkać. Niektórzy to nawet wprowadzili w czyn!
Gdzie się człowiek odwróci - to jest na czym zawiesić oko! Ta ilość pokręteł, rurek, kolanek, zaworów, kółek, sztab i szlag wie czego jeszcze!
Struktura tabliczki zaczyna już przypominać naturalną skałę...
A tu taki kocioł jak ten drugi, co walał się zdemontowany w lokomotywowni!
Gdybym była tu sama to pewnie na część lokomotyw czy wagonów bym postanowiła wleźć. Jako że ekipa zawiera składniki nieduże - włazimy dosłownie na każdą. Nie ma innej opcji. Takiego placu zabaw to kabak nie odpuści!
Widoki z góry.
W cienistych wnętrzach też nie jest nudno! Ile pokręteł!
Ile tabliczek!
A nie przepraszam! Na ten jeden wagon nie wchodziliśmy. Bo on wyglądał jakby chciał nas zjeść!
Ta lokomotywa to na długo pozostanie w mojej pamięci. Włazisz jej gdzieś pod brzuszek, a tu nagle rozlega się gwizd pociągu. To uczucie napięcia wszystkich mięśni i żelaznej ręki łapiącej cię za gardło… No tak, przecież stacja i czynna linia jest tu obok. Nic w tym dziwnego
Laweta??
“Niech żyje postępowa młodzież całego świata”. Co woził ten przedziwny wagon bez drzwi i okien? Że akurat taki napis na nim umieszczono?
Resztki wspomnienia o kopalni piasku.
A tu artystyczny nieład! Pełne zróżnicowanie formy i treści
Urzekł mnie ten podeścik!
Drezynka w wersji super mini?
A to ponoć jest orzełek dzidziuś. Bo kiedyś miał w dziobie smoczek - tak jak jedna z kabaczych lal. I smoczek oczywiście się zgubił (u lali także). Zwiedzanie takich miejsc z sześciolatkiem naprawdę odkrywa nowe horyzonty!
Wiele razy mnie pytano czemu lubię opuszczone miejsca i ruiny. Powodów jest sporo, ale jednym z ważniejszych jest to, że w takich miejscach nie niszczy się roślin. I mogą rosnąć swobodnie, bujnie i szczęśliwie. Zapomnieć o kosiarkach, sekatorach i herbicydach. Mogą wreszcie rozwinąć skrzydła i żyć po swojemu. Tam gdzie im wygodnie
Tu jakaś suwnica? Dźwig? Wyraźnie coś do załadunku wagonów przejeżdżających dołem!
Do wieży nie udało nam się wejść. Pozamykane
Każdy miłośnik aromatycznego tchnienia podkładów znajdzie tutaj coś dla siebie.
Są też pryzmy takich, które wyglądają na nowe… Tak jakby mieli remontować tą nitkę torowiska?
I tak wylądowaliśmy po drugiej stronie TEGO muru. Tego z oknami bez szyb, ale z poczerwieniałą winoroślą. Tego, za którym ekipa śpiewała o parówkach. Teraz my tu idziemy i śpiewamy o jagódkach, a za milczącym murem może ktoś nas słucha i rozważa kim u licha jesteśmy…
O istnieniu tam skansenu dowiedziałam się w roku 2005 i wtedy pojechaliśmy go obejrzeć. Wycieczka nie przebiegała pomyślnie, ekipa będąca w ten dzień na terenie patrzyła na wilkiem i próbowała jak najszybciej się nas pozbyć. Do lokomotywowni nie pozwolili nawet zajrzeć przez dziurę w drzwiach, bo “skansen jeszcze nie jest do końca czynny i udostępniony do zwiedzania”. Wspomnienie nie zostało szczególnie sympatyczne, więc na długie lata został porzucony plan powrotu w to miejsce.
Tegoroczną ciepłą jesienią mieliśmy okazję zwiedzać pobliskie wiadukty, więc będąc tak blisko - postanowiliśmy jednak zerknąć ponownie. I atrakcyjność wycieczki przerosła wszelkie oczekiwania. Planowaliśmy ot wyskoczyć na 15 minut, a zeszło chyba ponad 2 godziny. Przeważnie jest taka zasada, że lepiej nie wracać w znane sobie miejsca, aby nie psuć wspomnień i że kolejna odsłona jest zazwyczaj dużo gorsza od pierwowzoru. Jednak od tej reguły są chlubne wyjątki. I właśnie wizyta w pyskowickim skansenie do takowych należy!
Tuptamy sobie od strony wiaduktów. Mijamy budynek starej nastawni na nóżkach i inne zruinowane budynki. Na jednym z nich wisi stara drewniana tabliczka z mocno zatartym napisem "skansen". To jedyny akcent informujący o istnieniu tu takowego przedsięwziecia, więc gdyby nie nasza wycieczka sprzed kilkunastu lat - to w najśmielszych snach bym nie wpadła, że takowe “cuś” tu istnieje bądź istniało.
Teren nie jest dziki i całkowicie opustoszały. Z drugiej strony ciężko by się było tego spodziewać na obrzeżach całkiem sporego miasta i to jeszcze w weekend. Spotykamy śliniących się do parowozów złomiarzy, którzy macają różne rurki i uchwyty z pożądliwością we wzroku, tak jakby im się już przesypywały przed oczami banknoty. Mijamy zakochaną parkę, która szuka ustronnego miejsca na mniej lub bardziej romantyczną schadzkę. I raczej im się to nie udało za dobrze - bo wpadli na nas. Czy raczej my na nich? Ciężko powiedzieć kto na kogo, ale jedno jest pewne - takie parki zazwyczaj bardzo źle reagują na widok rodziny z dzieckiem Widok rozdziamganego przedszkolaka zdaje się działać jak kubeł zimnej wody na głowę, powodujący rychłe porzucenie zamierzonych planów Trafiamy też na grupkę podrostków, otoczonych drgającym powietrzem i tumanem aromatycznego, konopnego dymu. Proszą nas o ogień w celu odpalenia kolejnych generatorów mgły i zapachu. O dziwo nasza zapalniczka też przestała działać… Dziwne… Trzy w miarę nowe zapalniczki szlag trafia nagle i w tym samym miejscu??
Początkowo zaglądamy na teren lokomotywowni. Tej gdzie niegdyś nie zostaliśmy wpuszczeni. Teraz wielkie, szerokie, drewniane drzwi stoją otwarte i skrzypią na wietrze.
Bez problemu można się wślizgnąć do środka, a dorodne rzepy tylko czekają, aby się wczepić w ubrania. Kabakowi atakują czuprynę. No tak, ona ma łeb dużo niżej niż my.. Chyba 20 kolczastych kulek przychodzi wyskubać z włosków. Jutro poranne czesanie może się okazać dosyć traumatyczne
Skrzyp drzwi zostaje za nami. Otacza nas cisza. Wysokie ściany tłumią wiatr. Znajdujemy się w sporym budynku pozbawionym dachu (tzn. przynajmniej w tej części). “Podłogę” zajmują głębokie jamy (jak kanały do naprawy u mechanika) z przebiegającym nad nimi pordzewiałym torowiskiem. Chyba tu zaglądano lokomotywom pod brzuszki.
Teren porastają już niewielkie drzewka, które zaczynają nabierać cudnych kolorów jesieni.
Ściany z kiściami rur i kabli.
Czasem można wpaść na fikuśny metalowy słupek.
Na terenie ogromnej hali znajduje się szereg małych budyneczków czy wnęk przechodzących w pomieszczenia.
Zachowały się w nich jeszcze resztki mebli. Solidne drewniane szafy, stoły, firany tak utkane pajęczyną, że owych pajęczych sieci jest tu już na chwilę obecną więcej niż włókien stworzonych ręką człowieka.
Na różnych wpół otwartych drzwiach wiszą pordzewiałe tabliczki, pozwalające jeszcze odczytać dawne przeznaczenie tych miejsc.
Znaleźiśmy też Bukę!!!!!!!
Budyneczki mijamy boczkiem, boczkiem, przez kolejne łukowate korytarzyki, zastanawiając się jak daleko uda się przejść tą halą. Ogromne kraciaste okna pozbawione są już szyb, ale ich miejsce zajęło cudne, czerwone wino. Za ścianą idą jacyś kolesie. Puszczają z telefonu piosenkę i razem z owym telefonem śpiewają: “Wziąć chłopaków na domówke, ugotować parówkę, zaprosić na noc jakąś dupkę”. I fraza się powtarza. Chyba lubią ten fragment. Albo to już cała piosenka? A może to po prostu ich plan na dziś? Śmieszne jest to, że idziemy od siebie w odległości chyba 2 metrów a się nie widzimy. Nie wiem więc jak wyglądali, ile mieli lat i ilu ich dokładnie było. Oni o naszym istnieniu chyba nie wiedzieli w ogóle nic… Bo ostatecznie każdy poszedł w swoją stronę a mur ciągnął się jeszcze bardzo długo… Stopniowo dźwięk piosenki się oddalał aż w końcu zagłuszył go szum pnączy na wietrze...
I tak to docieramy do tej części lokomotywowni, która ma jeszcze dach, więc wszystko czai się w mroku. Tu drzewek jest zdecydowanie mniej, wyraźnie brak światła im nie służy.
Wciąż trzeba mocno pod nogi patrzeć, żeby nie wlecieć do kanału.
Stoi tu sporo takich metalowych tulei z dziurami, które na pierwszy rzut oka przypominają mi piece.
Jest też trochę jakby resztek taboru - podwozia, kółka, cysterny.
Zaglądamy też do bocznych pomieszczeń, przyglądając się różnym starym machinom o często nieznanym nam przeznaczeniu.
Tabliczki znamionowe mniej lub bardziej czytelne.
Na tym kawałku drewna jakby kilkakrotnie był zmieniany napis? Jakby jeden wyłaził spod drugiego? Ale napewno coś było o 1 maja! Kabak próbuje czytać - “To coś o mnie, prawda? Toż tu pisze “Maja”. Skąd oni wiedzieli, że ja tu przyjdę??”
I sowa się nam przygląda.
Wychylam się z okienka, starając się nie pociąć potłuczonym szkłem, co nie do końca mi się udaje. I widzę wagony! Piętruś! Ale ja uwielbiałam takowymi jeździć! Ostatni raz takim jechałam 10 lat temu wracając z Woodstocku. Podstawili wtedy wagony, które już chyba od jakiegoś czasu stały na bocznicach. Takie z korbką do odkręcania okien. I też miały takie zielone umaszczenie.
No to już wiemy gdzie pójdziemy zwiedzać dalej! Tylko muszę w coś owinąć rozciętą łapę…. Wzięłam na szczęście plastry dla kabaka - mi też z jednorożcem będzie do twarzy Zazwyczaj biorę niby dla niej, a potem zawsze kończy się tak samo… “Oj mama! trzeba uważac!” - komentuje kabak.
Rzut oka na “obrotownie” dla lokomotyw i suniemy w stronę zgrupowanych niedaleko wagonów.
Podchodzimy do miejsca, gdzie w pamięci mi zostało, że niegdyś wchodziliśmy na teren skansenu. Ale chyba się coś pozmieniało. Albo pamięć okazała się zawodna? Dochodzimy do płotu. Przechodzić górą nam się nie chce, zwłaszcza przesadzanie górą 20 kg kabaka nie napawa optymizmem.
Obejdziemy toto, może będzie jakieś dogodniejsze wejście. Z drogi widać trochę parowozów i drewniane mieszkalne okazy zupełnie jak na wczasy wagonowe!
I nagle płot się kończy! Ale byśmy se pluli w brodę, gdybyśmy go forsowali a potem się okazało, że cały wysiłek na nic!
Za ogrodzeniem z siatki stoi część taboru, nie wiem na jakiej zasadzie przeprowadzali segregacje.
Drezynka niczego sobie!
Hmmmm… wrzesień 2005? To myśmy tu byli 2 miesiące później. Zatem witaj lokomotywko ponownie! Myśmy się już widzieli!
Idziemy połazić tam, gdzie nas płoty nie ograniczają. Na ten parowóz chyba coś dużego kiedyś zleciało! Kurde, a to taki solidny kawałek metalu.. Szkoda, że lokomotywy nie potrafią opowiedzieć swoich przygód!
A tu koła! Muśnięte i rudością, i zielenią!
Kicamy między wagonami! Choć przez chwilę mogę się poczuć jak w czasie podróży pociągami towarowymi! Jak bohaterowie filmików ze wschodu, które namiętnie oglądam!
Ten okaz jakoś najbardziej się udał spotkanym gimnazjalistom. Wszyscy po kolei robili sobie z nim zdjęcia, kręcili filmiki, ustawiając się w różnych wyszukanych pozach Kawałek rury i radości na pół dnia
Tutaj powinna być możliwość noclegu!
Nie tylko mnie chodzi po głowie, aby tu zamieszkać. Niektórzy to nawet wprowadzili w czyn!
Gdzie się człowiek odwróci - to jest na czym zawiesić oko! Ta ilość pokręteł, rurek, kolanek, zaworów, kółek, sztab i szlag wie czego jeszcze!
Struktura tabliczki zaczyna już przypominać naturalną skałę...
A tu taki kocioł jak ten drugi, co walał się zdemontowany w lokomotywowni!
Gdybym była tu sama to pewnie na część lokomotyw czy wagonów bym postanowiła wleźć. Jako że ekipa zawiera składniki nieduże - włazimy dosłownie na każdą. Nie ma innej opcji. Takiego placu zabaw to kabak nie odpuści!
Widoki z góry.
W cienistych wnętrzach też nie jest nudno! Ile pokręteł!
Ile tabliczek!
A nie przepraszam! Na ten jeden wagon nie wchodziliśmy. Bo on wyglądał jakby chciał nas zjeść!
Ta lokomotywa to na długo pozostanie w mojej pamięci. Włazisz jej gdzieś pod brzuszek, a tu nagle rozlega się gwizd pociągu. To uczucie napięcia wszystkich mięśni i żelaznej ręki łapiącej cię za gardło… No tak, przecież stacja i czynna linia jest tu obok. Nic w tym dziwnego
Laweta??
“Niech żyje postępowa młodzież całego świata”. Co woził ten przedziwny wagon bez drzwi i okien? Że akurat taki napis na nim umieszczono?
Resztki wspomnienia o kopalni piasku.
A tu artystyczny nieład! Pełne zróżnicowanie formy i treści
Urzekł mnie ten podeścik!
Drezynka w wersji super mini?
A to ponoć jest orzełek dzidziuś. Bo kiedyś miał w dziobie smoczek - tak jak jedna z kabaczych lal. I smoczek oczywiście się zgubił (u lali także). Zwiedzanie takich miejsc z sześciolatkiem naprawdę odkrywa nowe horyzonty!
Wiele razy mnie pytano czemu lubię opuszczone miejsca i ruiny. Powodów jest sporo, ale jednym z ważniejszych jest to, że w takich miejscach nie niszczy się roślin. I mogą rosnąć swobodnie, bujnie i szczęśliwie. Zapomnieć o kosiarkach, sekatorach i herbicydach. Mogą wreszcie rozwinąć skrzydła i żyć po swojemu. Tam gdzie im wygodnie
Tu jakaś suwnica? Dźwig? Wyraźnie coś do załadunku wagonów przejeżdżających dołem!
Do wieży nie udało nam się wejść. Pozamykane
Każdy miłośnik aromatycznego tchnienia podkładów znajdzie tutaj coś dla siebie.
Są też pryzmy takich, które wyglądają na nowe… Tak jakby mieli remontować tą nitkę torowiska?
I tak wylądowaliśmy po drugiej stronie TEGO muru. Tego z oknami bez szyb, ale z poczerwieniałą winoroślą. Tego, za którym ekipa śpiewała o parówkach. Teraz my tu idziemy i śpiewamy o jagódkach, a za milczącym murem może ktoś nas słucha i rozważa kim u licha jesteśmy…
Re: Gdzieś na Górnym Śląsku
Po mojemu to tzw. "tender". Taka "przyczepka" do lokomotywy przewożąca wodę i węgiel do zasilania kotła.
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Re: Gdzieś na Górnym Śląsku
Już dwukrotnie włóczyliśmy się w przykolejowych okolicach niedaleko Pyskowic, szukając starych mostów, opuszczonych skansenów lub niedokończonych wiaduktów w środku lasu.
Na poprzednich wyjazdach nie udało się jednak zrealizować wszystkich planów. Zabrakło czasu. Wracamy więc kolejny raz w te ciekawe okolice. Tym razem mamy na oku tereny jeszcze za Bałami, położone też przy torach, ale dalej - na północ od szosy nr 40. Najpierw suniemy do zespołu zarośniętych budynków znajdujących się na końcu ul. Mickiewicza.
Główną szosę przekraczają wiadukty kolejowe w otoczeniu wzmacnianych betonem skarp.
Droga wykładana trylinką niknie w dali. To pierwsza informacja, że zmierzamy w dobrym kierunku
Między drogą a czynną linią kolejową siedzą w krzakach jakieś resztki budynków. Takie idące raczej "w dół" niż "górę". Wyglądaja na jakieś zbiorniki, coś przemysłowego. Raczej nie jest to zwykła piwnica na ziemniaki. Drzewa mocno już porosły wszystkie wykroty. Latem pewnie ciężko tu cokolwiek dostrzec.
Przekraczamy jakieś nieczynne torowisko.
Podchodzimy do bramy. Już sam jej wygląd (nieco nadgryziony i pokryty rdzawym nalotem) sugeruje, że dalej będzie jeszcze ciekawiej. Brama jest przyjemnie otwarta zapraszając gości. W tle żółcą się krzaki forsycji.
W krzakach fajne fanty można znaleźć!
Wchodzimy na sporych rozmiarów plac otoczony różnej maści opuszczonymi budynkami. Ilość trylinki narasta.
Skubana nawet wpełzła do wnętrza niektórych hal!
Tu chyba mamy mapę otaczającej nas przestrzeni.
Bardzo lubię ten rodzaj latarni!
W halach wala się sporo części samochodowych - tu drzwi, tu zderzak, tu pryzma lusterek. Nie wiem więc czy to pozostałości po dawnych czasach funkcjonowania tego miejsca, śmietnik czy może czyjś składzik?
Kolejna porcja garaży. Sporo ich tu mieli!
Pozostałe budnki przypominają trochę zwykłe bloki, więc pewnie pełniły jakieś funkcje biurowe. Atmosfera trochę przypomina ośrodek wypoczynkowy z dawnych lat. Wręcz by się prosiło obok wyjście nad morze czy jezioro
Mają tu nawet resztki klombów.
Wnętrza biur to stare maszyny i obecne miejsca imprezowe, ścienne gazetki i rozkłady jazdy sprzed lat. Ogólnie nic specjalnie ciekawego i spektakularnego, ale są tacy co lubią sobie pokopać w starych, zapleśniałych papierach.
Walają się tu też jakieś dziwne kolorowe kostki - wygląda jak sprasowane śmieci.
Idziemy też dalej w pola, bo spomiędzy traw i innych zarośli majaczy jakiś sporych rozmiarów stary beton. Droga się kończy, zaczyna bagno... Klasyka gatunku!
Mają tu tunel, taki wolnostojący - znikąd donikąd. Wewnątrz tunelu i po bokach również płynie sobie bagnista rzeczka.
Jest też most kolejowy, gdzie z racji na płytkość rzeczki, mamy okazję sobie trochę pobrodzić w namuleniach.
Potem przenosimy się z naszą wycieczką na drugą stronę torów. Rozciągają się tu tereny puste, acz mające wyraźnie poprzemysłowy charakter. Co się tu kiedyś mieściło? Nie mam najmniejszego pojęcia i póki co nie znalazłam odpowiedzi.
Nurkujemy w zarośla. Wygląda chyba na żarnowiec, więc późną wiosną będzie tu pięknie i żółto!
Kawałek dalej napotykamy prostokątny, lekko podeschniety stawek, przez środek którego przebiega omszała rura.
Na jej końcu jest ceglana konstrukcja przypominająca nieco studnię lub zatopiony bunkier.
Niedaleko znajdujemy też coś przypominającego zalany schron.
Nieopodal znów dziwna konstrukcja. Z daleka przypomina pomnik, z bliżej wieżę z okienkiem, do którego nie ma dojścia. Może to słup dla jakiegoś wiaduktu, który nigdy nie powstał?
Ów "gumiennik" to nie jedyna kartka przypięta w okolicy. Są i inne. Może odbywała się tu jakaś gra terenowa? Albo inna działalność miłośników wierzeń starosłowiańskich i ichniejszych demonów? Skądinąd teren całkiem dogodny dla tego rodzaju nietypowych stworzeń.
Z zabudowań (tych, które nieco odrastają od ziemi) napotykamy jeszcze taka budkę nad basenikiem.
Jest też ogromna ceglana studnia.
Sporo jest wokół niewielkich, lichych murków czy głazowisk, które powoli coraz skuteczniej wtapiają się w otaczającą przyrodę. Za parę lat będą już zupełnie przypominać naturalne kamienie...
I to chyba byłoby na tyle jeśli chodzi o napotkane obiekty, które w przypływie dobrej woli można sklasyfikować jako "ruiny". Pozostała część terenu nie nosi już znamion pozostałości budowli - jednak wciąż "pachnie" starym industrialem, którego dawna obecność odcisnęła piętno na otaczającej przyrodzie i ogólnej czasoprzestrzeni.
Są np. duże, regularne płaszczyzny, gdzie nie chce rosnąć trawa - występują tylko mchy i porosty. Ziemia jest pokryta żwirem, żużlem i czy inną szlaką.
Zdarzają się mini stawki (duże kałuże? i pogięte sosny jak na poligonach.
Jest też lasek pełen zapadliskowych lejów, rozpadlin i pagórków, które wyglądają jak nie do końca naturalnie utworzone.
Jeśli ktoś kojarzy jakieś atrakcje w przypyskowickich polach i lasach (nieujęte w tej i innych wspomnianych tu relacjach) - to będę wdzięczna za polecenie!
Na poprzednich wyjazdach nie udało się jednak zrealizować wszystkich planów. Zabrakło czasu. Wracamy więc kolejny raz w te ciekawe okolice. Tym razem mamy na oku tereny jeszcze za Bałami, położone też przy torach, ale dalej - na północ od szosy nr 40. Najpierw suniemy do zespołu zarośniętych budynków znajdujących się na końcu ul. Mickiewicza.
Główną szosę przekraczają wiadukty kolejowe w otoczeniu wzmacnianych betonem skarp.
Droga wykładana trylinką niknie w dali. To pierwsza informacja, że zmierzamy w dobrym kierunku
Między drogą a czynną linią kolejową siedzą w krzakach jakieś resztki budynków. Takie idące raczej "w dół" niż "górę". Wyglądaja na jakieś zbiorniki, coś przemysłowego. Raczej nie jest to zwykła piwnica na ziemniaki. Drzewa mocno już porosły wszystkie wykroty. Latem pewnie ciężko tu cokolwiek dostrzec.
Przekraczamy jakieś nieczynne torowisko.
Podchodzimy do bramy. Już sam jej wygląd (nieco nadgryziony i pokryty rdzawym nalotem) sugeruje, że dalej będzie jeszcze ciekawiej. Brama jest przyjemnie otwarta zapraszając gości. W tle żółcą się krzaki forsycji.
W krzakach fajne fanty można znaleźć!
Wchodzimy na sporych rozmiarów plac otoczony różnej maści opuszczonymi budynkami. Ilość trylinki narasta.
Skubana nawet wpełzła do wnętrza niektórych hal!
Tu chyba mamy mapę otaczającej nas przestrzeni.
Bardzo lubię ten rodzaj latarni!
W halach wala się sporo części samochodowych - tu drzwi, tu zderzak, tu pryzma lusterek. Nie wiem więc czy to pozostałości po dawnych czasach funkcjonowania tego miejsca, śmietnik czy może czyjś składzik?
Kolejna porcja garaży. Sporo ich tu mieli!
Pozostałe budnki przypominają trochę zwykłe bloki, więc pewnie pełniły jakieś funkcje biurowe. Atmosfera trochę przypomina ośrodek wypoczynkowy z dawnych lat. Wręcz by się prosiło obok wyjście nad morze czy jezioro
Mają tu nawet resztki klombów.
Wnętrza biur to stare maszyny i obecne miejsca imprezowe, ścienne gazetki i rozkłady jazdy sprzed lat. Ogólnie nic specjalnie ciekawego i spektakularnego, ale są tacy co lubią sobie pokopać w starych, zapleśniałych papierach.
Walają się tu też jakieś dziwne kolorowe kostki - wygląda jak sprasowane śmieci.
Idziemy też dalej w pola, bo spomiędzy traw i innych zarośli majaczy jakiś sporych rozmiarów stary beton. Droga się kończy, zaczyna bagno... Klasyka gatunku!
Mają tu tunel, taki wolnostojący - znikąd donikąd. Wewnątrz tunelu i po bokach również płynie sobie bagnista rzeczka.
Jest też most kolejowy, gdzie z racji na płytkość rzeczki, mamy okazję sobie trochę pobrodzić w namuleniach.
Potem przenosimy się z naszą wycieczką na drugą stronę torów. Rozciągają się tu tereny puste, acz mające wyraźnie poprzemysłowy charakter. Co się tu kiedyś mieściło? Nie mam najmniejszego pojęcia i póki co nie znalazłam odpowiedzi.
Nurkujemy w zarośla. Wygląda chyba na żarnowiec, więc późną wiosną będzie tu pięknie i żółto!
Kawałek dalej napotykamy prostokątny, lekko podeschniety stawek, przez środek którego przebiega omszała rura.
Na jej końcu jest ceglana konstrukcja przypominająca nieco studnię lub zatopiony bunkier.
Niedaleko znajdujemy też coś przypominającego zalany schron.
Nieopodal znów dziwna konstrukcja. Z daleka przypomina pomnik, z bliżej wieżę z okienkiem, do którego nie ma dojścia. Może to słup dla jakiegoś wiaduktu, który nigdy nie powstał?
Ów "gumiennik" to nie jedyna kartka przypięta w okolicy. Są i inne. Może odbywała się tu jakaś gra terenowa? Albo inna działalność miłośników wierzeń starosłowiańskich i ichniejszych demonów? Skądinąd teren całkiem dogodny dla tego rodzaju nietypowych stworzeń.
Z zabudowań (tych, które nieco odrastają od ziemi) napotykamy jeszcze taka budkę nad basenikiem.
Jest też ogromna ceglana studnia.
Sporo jest wokół niewielkich, lichych murków czy głazowisk, które powoli coraz skuteczniej wtapiają się w otaczającą przyrodę. Za parę lat będą już zupełnie przypominać naturalne kamienie...
I to chyba byłoby na tyle jeśli chodzi o napotkane obiekty, które w przypływie dobrej woli można sklasyfikować jako "ruiny". Pozostała część terenu nie nosi już znamion pozostałości budowli - jednak wciąż "pachnie" starym industrialem, którego dawna obecność odcisnęła piętno na otaczającej przyrodzie i ogólnej czasoprzestrzeni.
Są np. duże, regularne płaszczyzny, gdzie nie chce rosnąć trawa - występują tylko mchy i porosty. Ziemia jest pokryta żwirem, żużlem i czy inną szlaką.
Zdarzają się mini stawki (duże kałuże? i pogięte sosny jak na poligonach.
Jest też lasek pełen zapadliskowych lejów, rozpadlin i pagórków, które wyglądają jak nie do końca naturalnie utworzone.
Jeśli ktoś kojarzy jakieś atrakcje w przypyskowickich polach i lasach (nieujęte w tej i innych wspomnianych tu relacjach) - to będę wdzięczna za polecenie!