Limany, mierzeje i pelikany czyli Ukraina nadmorska...
Moderator: Moderatorzy
Udało mi się wyszperać:
http://www.lasypolskie.pl/viewtopic.php?t=24485
http://www.lasypolskie.pl/viewtopic.php?t=24485
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Krajobraz iście postapokaliptyczny... Taka mała apokalipsa współczesna. Gdyby ktoś chciał kręcić film w klimatach "postapo" (np. na podstawie "Fallout") to plenery ma tam jak złoto. Niestety.buba pisze:I namacalna wręcz cisza... Nie słychać ptaków, nie latają owady... Nawet cykady tu nie grają....
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Super!Sten pisze:Udało mi się wyszperać:
http://www.lasypolskie.pl/viewtopic.php?t=24485
Bez przesady. Fajne jest i podziwu godne zważywszy na skwar lejący się z nieba oraz ilość czasu poświęconą na układanie. Ale...buba pisze:Super!
Super to by było gdyby ułożył coś takiego:
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Sam Pan se ułóż ...
"Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było."
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Beer-o-pedia - Encyklopedia piwa
Nieco podeschły liman zwany jez. Burnas widzimy już z okolic Lebiediwki. Taki pasiasty skubaniec!
Między Lebiediwką a Bazarjanką zaglądamy nad różne rozlewiska, miejsca będące mieszaniną błota, piasku i grząskich dróg… Próbujemy się przebić na taki oto malowniczy półwysep..
Cieżko nam jednak oszacować gdzie w ogóle jesteśmy, drogi się rozłażą na wszystkie strony, a najczęściej to jednak nikną bez śladu albo przechodzą w nawierzchnie zupełnie nie busiojezdną Jest chyba susza, woda ucieka, więc ilość okresowych półwyspów ulega zwielokrotnieniu
Plan na kolejny dzień to dotrzeć do Rasejki, trasa ma około 70-80 km, więc szacujemy ją na 2-3 godziny… Taaaaa.. Jak bardzo można się pomylić… Schodzi nam godzin około… ośmiu… No ale po kolei
Najpierw suniemy w rejon Tuzły - tam gdzie droga wiedzie groblą między dwoma limanami Burnas i Solonym.
W limanach zalega kolorowe błoto, a na fragmentach ostałej się jeszcze wody dokazuje sporo ptactwa.
Droga jest mocno wyboista, ale to nas nie dziwi - to zupełnie boczna trasa.. Gdy dobijamy do drogi główniejszej - wądoły robią się coraz większe! Jamy w nawierzchni są tu na tyle okazałe, że nikt przy zdrowych zmysłach nie jeździ drogą - wszyscy objeżdżają drogę polem. Jedzie się bitym traktem, nieraz rozjeżdżonym poboczem, nieraz ziemnym pasem równoległym do drogi, ale oddalonym od niej o kilkadziesiąt metrów, czasem wąwozem wyżłobionym w glinie albo rowem pomiędzy kukurydzą. Jadą tędy traktory, jadą wyładowane łady w tumanie pyłu, jadą i kursowe marszrutki. Jedziemy więc i my!
Gdzieś w rejonie Tuzły pierwszy raz spotykamy trzech rowerzystów. Póki trzymamy się resztek asfaltu - oni nas wyprzedzają. Gdy zjeżdżamy na ścieżki wijące się polami - my wyprzedzamy ich. Mijamy się więc wielokrotnie, za każdym razem wesoło do siebie machamy, acz jakoś nie ma okazji, aby zamienić choć słowo. Stąd nie wiem czy są tutejsi czy przyjechali gdzieś z jakiegoś końca świata... Nasze drogi przetną się jeszcze wielokrotnie - i jutro, i pojutrze!
Polne objazdy drogi są nieraz dwupasmowe. Kojarzy mi się to z relacjami z jakiś mongolskich stepów, gdzie każdy jedzie sobie jak chce, każdy ma swoją drogę - może jechać cudzą, ale może też wytyczyć własną. Tu jest krok w tą stronę - droga cię nie ogranicza, jest jedynie sugestią… W polu widać koleiny po traktorach czy terenówkach. W takich więc fajnych klimatach przemierzamy płowe, spalone słońcem krainy. Mijamy wyschnięte rzeki i kolejne błotniste pozostałości limanów.
We wsi Żowtyj Jar przekraczamy malowniczą rzekę o poszarpanych brzegach.
A przy sklepie rzekę... gęsi!
Wiszniewe wita nas powiewem minionych czasów (acz kolorystycznie zaadaptowanym do dzisiejszych)
Miłośników zacierania historii i rozwalania przeszłości chyba zatrzymały wyboje na drodze Może skręcili nie w tą odnogę i wciąż błądzą gdzieś po stepie?
Sklepy z dawnych lat, niestety juz nieczynne i zabite dechami na głucho...
Za Wiszniewem niespodziewanie kończy się droga. Ale na mapach ona jest.. Tylko jakieś koleiny z zastygłego błota rozpełzają się po stepie... Ścieżynki rozchodzą się na boki, po czym kończą się w obejściach, przy brodach albo w roztrajdanym końskimi kopytami pastwisku.. Pytamy lokalsów jak dojechać do Primorskiego. Ich zdania są zgodne: “Nie tędy”. Mówią, że trzeba przez Trapiwkę i Liman. Pytamy zatem o Trichatki. Miejscowi rozkładają ręce, zdają się nie rozumieć pytania, albo odpowiadają, że “Trichatek nie ma” - co udaje się nam zrozumieć dopiero po powrocie, gdy zaglądam na satelitarne mapy - i wychodzi na to, że Trichatki są kolejną wyludnioną wsią. Więc tym bardziej wściekłość mnie zżera, że tam nie dotarliśmy. Internety wprawdzie mówią, że w 2001 roku mieszkało tam 149 ludzi, ale np. takowe zdjęcie zdaje się mówić coś innego… Domy jakby w rozwałce - ale pola jakby ktoś uprawiał??
Był ktoś z was może w Trichatkach????
Gdy mapy nie pomagają, a i miejscowi nie chcą współpracować, łapiemy się ostatniej deski ratunku. Z dna plecaka wyciągamy telefon z GPSem. Zwykle nie korzystamy z takiego ustrojstwa, ale wozimy je na czarną godzinę. I ona chyba właśnie wybiła. I co? I dupa. Jedziemy za niebieską strzałeczką z aplikacji maps.me… Dojeżdżamy do skrzyżowania, strzałeczka pokazuje, że trzeba skręcić w lewo. Tylko, że tam… nie ma drogi… Po prostu nie ma.. Tzn. w terenie nie ma, bo na mapie jest.. Za oknem jest… łąka.. Kawałek dalej przegrodzona płotem. No i co? Próbujemy jeszcze się pokręcić po okolicy, wrócić, spróbować innego skrzyżowania, ale efekt jest podobny. Telefon bardzo chce żebyśmy byli pionierami w wytyczaniu tutejszych dróg Nie mam jakoś do niego zaufania, zwłaszcza, że również pokazuje np. pocztę pośrodku uprawnego pola… Chyba jednak pojedziemy przez Trapiwkę… Skądinąd bardzo miła droga prowadzi na ta Trapiwkę!
Acz warto było tu zawinąć.. Choćby samo Wiszniewe fajnie było zobaczyć, a szukając naszej drogi przejechaliśmy je chyba wzdłuż i wszerz!
I jeszcze taki pomnik gdziesik po drodze namierzyliśmy!
cdn
Między Lebiediwką a Bazarjanką zaglądamy nad różne rozlewiska, miejsca będące mieszaniną błota, piasku i grząskich dróg… Próbujemy się przebić na taki oto malowniczy półwysep..
Cieżko nam jednak oszacować gdzie w ogóle jesteśmy, drogi się rozłażą na wszystkie strony, a najczęściej to jednak nikną bez śladu albo przechodzą w nawierzchnie zupełnie nie busiojezdną Jest chyba susza, woda ucieka, więc ilość okresowych półwyspów ulega zwielokrotnieniu
Plan na kolejny dzień to dotrzeć do Rasejki, trasa ma około 70-80 km, więc szacujemy ją na 2-3 godziny… Taaaaa.. Jak bardzo można się pomylić… Schodzi nam godzin około… ośmiu… No ale po kolei
Najpierw suniemy w rejon Tuzły - tam gdzie droga wiedzie groblą między dwoma limanami Burnas i Solonym.
W limanach zalega kolorowe błoto, a na fragmentach ostałej się jeszcze wody dokazuje sporo ptactwa.
Droga jest mocno wyboista, ale to nas nie dziwi - to zupełnie boczna trasa.. Gdy dobijamy do drogi główniejszej - wądoły robią się coraz większe! Jamy w nawierzchni są tu na tyle okazałe, że nikt przy zdrowych zmysłach nie jeździ drogą - wszyscy objeżdżają drogę polem. Jedzie się bitym traktem, nieraz rozjeżdżonym poboczem, nieraz ziemnym pasem równoległym do drogi, ale oddalonym od niej o kilkadziesiąt metrów, czasem wąwozem wyżłobionym w glinie albo rowem pomiędzy kukurydzą. Jadą tędy traktory, jadą wyładowane łady w tumanie pyłu, jadą i kursowe marszrutki. Jedziemy więc i my!
Gdzieś w rejonie Tuzły pierwszy raz spotykamy trzech rowerzystów. Póki trzymamy się resztek asfaltu - oni nas wyprzedzają. Gdy zjeżdżamy na ścieżki wijące się polami - my wyprzedzamy ich. Mijamy się więc wielokrotnie, za każdym razem wesoło do siebie machamy, acz jakoś nie ma okazji, aby zamienić choć słowo. Stąd nie wiem czy są tutejsi czy przyjechali gdzieś z jakiegoś końca świata... Nasze drogi przetną się jeszcze wielokrotnie - i jutro, i pojutrze!
Polne objazdy drogi są nieraz dwupasmowe. Kojarzy mi się to z relacjami z jakiś mongolskich stepów, gdzie każdy jedzie sobie jak chce, każdy ma swoją drogę - może jechać cudzą, ale może też wytyczyć własną. Tu jest krok w tą stronę - droga cię nie ogranicza, jest jedynie sugestią… W polu widać koleiny po traktorach czy terenówkach. W takich więc fajnych klimatach przemierzamy płowe, spalone słońcem krainy. Mijamy wyschnięte rzeki i kolejne błotniste pozostałości limanów.
We wsi Żowtyj Jar przekraczamy malowniczą rzekę o poszarpanych brzegach.
A przy sklepie rzekę... gęsi!
Wiszniewe wita nas powiewem minionych czasów (acz kolorystycznie zaadaptowanym do dzisiejszych)
Miłośników zacierania historii i rozwalania przeszłości chyba zatrzymały wyboje na drodze Może skręcili nie w tą odnogę i wciąż błądzą gdzieś po stepie?
Sklepy z dawnych lat, niestety juz nieczynne i zabite dechami na głucho...
Za Wiszniewem niespodziewanie kończy się droga. Ale na mapach ona jest.. Tylko jakieś koleiny z zastygłego błota rozpełzają się po stepie... Ścieżynki rozchodzą się na boki, po czym kończą się w obejściach, przy brodach albo w roztrajdanym końskimi kopytami pastwisku.. Pytamy lokalsów jak dojechać do Primorskiego. Ich zdania są zgodne: “Nie tędy”. Mówią, że trzeba przez Trapiwkę i Liman. Pytamy zatem o Trichatki. Miejscowi rozkładają ręce, zdają się nie rozumieć pytania, albo odpowiadają, że “Trichatek nie ma” - co udaje się nam zrozumieć dopiero po powrocie, gdy zaglądam na satelitarne mapy - i wychodzi na to, że Trichatki są kolejną wyludnioną wsią. Więc tym bardziej wściekłość mnie zżera, że tam nie dotarliśmy. Internety wprawdzie mówią, że w 2001 roku mieszkało tam 149 ludzi, ale np. takowe zdjęcie zdaje się mówić coś innego… Domy jakby w rozwałce - ale pola jakby ktoś uprawiał??
Był ktoś z was może w Trichatkach????
Gdy mapy nie pomagają, a i miejscowi nie chcą współpracować, łapiemy się ostatniej deski ratunku. Z dna plecaka wyciągamy telefon z GPSem. Zwykle nie korzystamy z takiego ustrojstwa, ale wozimy je na czarną godzinę. I ona chyba właśnie wybiła. I co? I dupa. Jedziemy za niebieską strzałeczką z aplikacji maps.me… Dojeżdżamy do skrzyżowania, strzałeczka pokazuje, że trzeba skręcić w lewo. Tylko, że tam… nie ma drogi… Po prostu nie ma.. Tzn. w terenie nie ma, bo na mapie jest.. Za oknem jest… łąka.. Kawałek dalej przegrodzona płotem. No i co? Próbujemy jeszcze się pokręcić po okolicy, wrócić, spróbować innego skrzyżowania, ale efekt jest podobny. Telefon bardzo chce żebyśmy byli pionierami w wytyczaniu tutejszych dróg Nie mam jakoś do niego zaufania, zwłaszcza, że również pokazuje np. pocztę pośrodku uprawnego pola… Chyba jednak pojedziemy przez Trapiwkę… Skądinąd bardzo miła droga prowadzi na ta Trapiwkę!
Acz warto było tu zawinąć.. Choćby samo Wiszniewe fajnie było zobaczyć, a szukając naszej drogi przejechaliśmy je chyba wzdłuż i wszerz!
I jeszcze taki pomnik gdziesik po drodze namierzyliśmy!
cdn
W końcu dojeżdżamy do jednego z głównych celów naszej tegorocznej wycieczki nad ukraińskie morze - do Rasejki, osady kurortowej nad limanem. Bo ciężko to miejsce nazwać wsią. Tu ponoć prawie nie ma stałych mieszkańców, gospodarstw czy bloków. Tu są tylko “bazy oddycha”, które po sezonie pustoszeją. Wyjeżdżają letnicy, wyjeżdża obsługa. Na zimę zostają tylko ochroniarze.
Szukamy jakiejś bazy, która by odpowiednio zapodawała klimatem dawnych lat. Pełno tu jest takich fajnych - ale w większości są już zamknięte. W końcu już prawie połowa września… Osiedlamy się w bazie “Aist” - czyli bocian. Skąd oni tego bociana tu wytrzasnęli? Jakaś czapla, mewa czy pelikan by jakoś bardziej pasowało
Nasze domki.
Woda w wodociągu jest tu totalnie słona. Do wszystkich ujęć podcieka liman. Wodę do picia czerpie się więc z takowych baniaków, które są tu dowożone.
Grzybek wypoczynkowy.
I łączność ze światem!
Baza leży u samej nasady jednej z kładek - głównego powodu naszego tu przyjazdu. Cudna sprawa! Drewniane, wąskie, chybotliwe kładeczki przez liman, o długości kilkuset metrów! Bo cała miejscowość leży nad limanem Mały Sasik i dopiero kładkami idzie się na mierzeję, gdzie jest otwarte morze.
Solidne sztaby robią tu za przęsła.
Mimo to kładki na przestrzeni lat nieco się pofalowały!
Brzegi kładek obrasta takie coś… Takie kulki z dziurką w środku!
Liman jest mocno zagloniony i zarosły trawiastopodobnymi roślinami. I teraz, wieczorem, wręcz trzęsie się od rechotu żab. Żab są dwa rodzaje. Jedne odzywają się klasycznym kum kum kum. Drugie natomiast robią takie dziwne, tęskne “uuuuuu”. Ktoś mi kiedyś mówił, że to nie żaby a kumaki wydają takie dźwięki. Wydaje się, że jedne próbują przekrzyczeć drugie, aby ich śpiew dominował - i pokazać kto tu rządzi w limanie. Mijający nas wędkarz chyba widzi nasze rozważanie nad żabami. "Widzicie, z tymi płazami to jak z ludźmi na Ukrainie.. Też nie mogą się zdecydować w jakim języku chcą gadać"
Na plaży jest budka i wieża. W budce można by dogodnie zanocować, a na wieże oczywiście zaraz wyłazimy!
I co ja widzę z wieży? Naszych rowerzystów, z którymi mijaliśmy się kilkanaście razy na wyboistych drogach, w środku pól czy w opuszczonych wioskach nad wyschniętymi limanami. Teraz targają rowery plażą i znikają w pobliskich krzakach. Zapada zmrok. Chłopaki ciągają jakieś dechy. Będzie plażowe ognisko!
Widać też dokładnie, jak wąska jest mierzeja…
A tu nasza kładeczka widziana z wysokości!
Gdy wracamy kładką, mija nas chłopak z pochodnią. Za nim idzie drugi i filmuje to telefonem, mrucząc jakieś mantry. Mam deja vu... Ta kładka, ta pochodnia, te dziwne zaklęcia mruczane pod nosem ochrypłym basem, te świetliki odległych okien, odbijające się w nieruchomej wodzie. Zlepek sytuacyjny tak niecodzienny, a jednak jakiś taki bliski sercu..
Wieczorem zrywa się solidny wiatr.. Duje tak, że cały domek podskakuje i kolebie się na boki. Słyszymy szum morskich fal - mimo że dzieli nas od nich cały liman! Ciekawe jak tam nasi rowerzyści, czy dobrze przyśledziowali namioty do wydm, czy już może ulecieli z nimi w dal..
Śpi się cudownie. Nie pamiętam kiedy się tak wyspałam i obudziłam się sama, bez budzika i to tak wypoczęta. I to o 7 rano! Toperz i kabak jeszcze siedzą w kokonach, gdy ja wychodzę na balkonik. Taki ze składanymi siedzeniami, jakby z dawnej klubokawiarni czy innego małego wiejskiego kina...
Nadlimanne chatynki o poranku.
Poranne słońce odbijające się w limanie razi w oczy.
Wokół słychać tylko krzyk mew i chlupot wody, czasem skrzypnie decha kładki pod nogami wędkarza czy babuszki zmierzającej ku morzu.
Wczoraj wyfasowałam miednicę od lokalnych pań sprzątających, więc robię duże pranie. Nie chce szurać zbyt dużo w domku, aby nie obudzić reszty, więc zjadam sobie mini śniadanie - to co zostało na ganku z wieczora - suchy chleb + resztka domaszniego wina Czasem są chwile, które niby są zwyczajne, ale mają w sobie jakąś magię, jakieś takie poczucie otaczającego cię szczęścia. Jakieś połączenie dźwięków, smaków, zapachów i odczuć, które łączą się w całość wręcz idealną. Jakieś takie iskrzenie w atmosferze. Takie tu i teraz - i banan na gębie od ucha do ucha. Takie dziwne chwile, które wiatr skądś przywiewa i nie wiadomo jak długo będą trwały - minuty, czy godziny? Ten poranek w Rasejce jest właśnie taki inny od pozostałych.
Nagle widzę, że po limanie pływa stado ptaków. Takich dużych, białych, wyglądających na łabędzie. Robię im zdjęcie na dużym zoomie. O ja cie! To pelikany! Właśnie takie, jakich nie udało się zobaczyć pływając po delcie Dunaju 10 lat temu! Jest ich chyba ze 40 i właśnie się odżywiają. Zabawne jest, że wszystkie razem, jak na gwizdek, zanurzają pod wodę łby z szyjami , a potem razem je wyciągają i grzdykają. Nieraz się pobiją, chyba chodzi o jakąś lepszą zdobycz. Łopotają skrzydłami i się dziobią. A dzioby to one mają solidne! Przedstawienie trwa chyba z godzinę.
Reprezentanci innego ptactwa. Jakiś ornitolog to by tu se użył!
A potem idziemy na plaże. Suniemy najpierw na lewo, w stronę latarni morskiej. Do tej latarni, która majaczy na horyzoncie.
Ludzi na plaży jest tyle co trzeba. Kąpiemy się, biegamy, tarzamy się w piasku, robimy fikołki, zakopujemy się...
"Muszelkownik". Słowo, które chyba po polsku nie istnieje.. Pewnie dlatego, że u nas nie ma takich plaż...
Chyba największa meduza jaką spotkałam!
Cel osiągnięty - doczłapalim do latarni!
Budujemy szałas z trzcin, suchorośli i desek wyrzuconych przez morze. Sporo z roślin to perekotypole (tak mówią na to miejscowi), więc kolce z rąk wyciągamy jeszcze po powrocie do domu
Ponoć Polacy lubią plażowy parawaning i kultywują go namiętnie każdego lata na bałtyckich plażach. Zgodnie więc z narodową tradycją - i my mamy nasz parawan! Utrzymany w klimacie miejscowej plaży i naszych dusz!
I nawet trochę tłumi wiatr - bo duje dziś jak szlag! Zresztą tak popatrzeć - to dzień jak codzień. Tu duje non stop! No właśnie wiatr! Znaczy - drugie podejście do akcji latawiec! Dziś lata jak trzeba. Tu wiatr tak nie kręci jak w Lebiediwce! Nawet kabaczek jest w stanie samodzielnie utrzymać latawca. Ile radości i kwiku łączy się z tym sznurkiem w małych łapkach! A na koniec przywiązujemy latawiec do plecaka! I idziemy z takim żaglem!
Zaczynamy też obserwować dziwne zjawisko. Na niebie pojawiają się smugi, a na ich końcach jakby punkciki. Jakiś pokaz samolotów? Desant “zielonych ludzików”? Ufo przyleciało na wypoczynek do kurortu??? Co to k… jest?
Duży zoom w aparacie jak zwykle się przydaje! Punkciki, pojawiające się na końcu każdej smugi, świecą… Sztuczne ognie? Flary? Jakiś statek tonie i w ten sposób próbuje wezwać pomocy?
Tu po raz pierwszy pojawia się niepokój.. Taki leciutki... Taki dziwny rodzaj obawy połączonej z fascynacją - odczucie, gdy widzisz coś totalnie ci nieznanego, w danym momencie niewytłumaczalnego, mającego w sobie jakąś tajemnicę… Zjawisko nie jest jednorazowe. Jedno znika, pojawia się drugie ognisko podniebnych atrakcji… I łączy się z tym wybuch. Mniej więcej całość wygląda tak: rozlega się bum bum, aż lekko drży ziemia, w tym momencie pojawiają się te dziwne smugi na niebie ze światełkami na końcach. I to jakby opadało, światełka są coraz niżej, smugi na końcach zaczynają się rozmywać jak ślady po samolotach… I potem rozlega się drugie bum bum! Nieco słabsze w mocy, ale jakby trochę dłuższe, jakby zwielokrotnione, jakby odbijające się dalekim echem.
Kabak się cieszy owymi wybuchami jak dziki. Bo jest zupełnie tak jak na Muminkach! Tam też były "Tajemnicze wybuchy". Cały odcinek o ty był!
Tak to wygladąło u Muminków Podobnie, nie? I też się wszyscy niepokoili, bo nie wiedzieli co się dzieje i co to za cudo!
Mijamy jakąś ekipę, która, jak widzieliśmy z daleka, robiła niebu zdjęcia komórkami. Podchodzę, pytam czy wiedzą co to za dziwo - o tam! Trzech kolesi w ogóle ucieka przede mną do morza. Jeden ma ubrane długie dżinsy, więc nie może za bardzo iść w ślady swojej kompanii. Patrzy więc na mnie z głupawym uśmiechem, mówiąc, że to “obłoki”. Więc co? To jest tajne czy oczywiste - w sensie wyszłam na debila, taką modelową blondynkę, która wskazuje na słońce i pyta “a co to?”
Bliżej naszych kładek na plaży się zaroiło. Sporo ludzi stoi i z rozdziawionymi japami gapi się w niebo albo pokazuje paluchem. Ci są chętniejsi do rozmowy, ale wiedzą tyle co my… Tyle, że są od nas bardziej przestraszeni. I to uczucie niestety się udziela… Każdy snuje jakieś domysły:
-“To pewnie rozmontowywanie stacji kosmicznej, spadające odpady palą się w atmosferze”.
- “Pewnie zaś Ruscy zajebali nami jakiś statek i załoga wzywa SOS”
- “A może to jednak UFO? Dziadek Wania kiedyś widział. Wyszedł nocą na ulice, szedł przez wieś, a tu nagle! Ognista kula spada z nieba. I zakręca i wtedy….”
BubumBUM! Znowu solidny wybuch wstrząsa ziemią… “K… to chyba jednak grady…” I niestety ta wersja powtarza się w ustach miejscowych i turystów najczęściej, co nie wpływa korzystnie na nasze wewnętrzne poczucie harmonii i bezpieczeństwa… Jak również to - jak często miejscowi zaczynają sprawdzać na telefonach wiadomości, różne “info24”.
Atmosfera psychozy lubi narastać stopniowo...
Zaglądamy jeszcze na “środkowe” kładki przez liman. Dwie z nich przemieniły się w fragmentaryczne pomosty, z których korzystają tylko wędkarze.
Wracamy na stały ląd inną kładką niż przyszliśmy na mierzeję.
Ostatnia kładka to jest taka trochę udawana - bo tylko przez trzciny i bagienko przebiega..
W powoli zachodzącym słoneczku włóczymy się trochę po miejscowości, zaglądając w różne zakamarki. Fajnie tu jest! Takie kurorty lubię!
Wieczorem siedzimy przed domkiem. Wybuchy wciąż rozświetlają niebo nam mierzeją. I nie wiem, czy z racji na ciemność i osłonę nocy - zdają się być jakoś bliżej.. Wibracje ziemi stają sie też jakby bardziej odczuwalne… Widać też dokładnie, że po plaży jeździ jakieś auto (albo pływa przybrzeżny statek) z reflektorem szperaczem. Co chwile snop mocnego światła oświetla trzciny. Nad mierzeją lata też coś wyglądającego jak okresowo podświetlany dron.. O co w tym wszystkim chodzi???
Idąc do kibla zaglądam przez ramię gospodarzowi ośrodka, co ogląda w TV. Jakiś program rozrywkowy - znaczy jest dobrze Pytam go o wybuchy - “A co ja k…. jasnowidz? ” Czyli jest średnio…
Do domku obok przyjechali nowi goście - ekipa Mołdawian z Komratu. Nie mają swojego morza, więc co roku przyjeżdżają na parę dni gdzieś pod Odessę. Dopiero przyjechali, jeszcze się nie kąpali, teraz chcą iść nad morze. Bramka na kładce jednak okazuje się być zamknięta na kłódkę… Wszystko tej nocy jest jakieś inne… inne niż np. wczoraj.. No może tylko fale tak samo huczą za mierzeją, i tak samo malowniczo księżyc odbija się w limanie…
Może to śmiesznie zabrzmi, tak oceniane z perspektywy czasu, ale my naprawdę już, na wszelki wypadek, rozważamy z mapą opcje ewakuacji. Czy jakby zaczęło się coś dziać jeszcze bardziej ewidentnie niedobrego - to spierdalamy do Mołdawii czy do Rumunii?? I którą trasą.. I czy w razie czego - lepiej się pchać nocą w polne bezdroża i nieznane za dobrze objazdy - czy jednak lepiej pod obstrzałem czekać na świt w domku nad limanem…?? Napewno sytuacji nie pomaga, że w domku obok wypoczywa Kirył. A Kirył jest z Mariupola. I Kirył nam różne rzeczy opowiada. I to nie są historie z filmów. To nie są też wspomnienia babci czy dziadka. To są świeżutkie jak bułeczki opowieści, na których jeszcze nie osiadł pył patyny i zapomnienia.. Z zasady źle się słucha opowieści o rakietach, pociskach, sypiącym się tynku czy walących się ścianach gruzu, po których następuje ciemność.. Ale szczególnie niedobrze się ich słucha, gdy pełną emocji opowieść raz po raz przerywa eksplozja w tle, a pod nogami drży ziemia… Tak sobie więc siedzimy przed domkami, na tych samych ławeczkach, które jeszcze dziś rano, z widokiem na pelikany, były takie obłędnie sielskie i emanowały spokojem.. Mołdawianie mają dziesięciolitrowy bukłak z winem. Ciężko go podnosić, aby łyknąć z gwinta czy rozlać do kubeczków. Dlatego w szyjkę jest wpuszczona rurka. Rurka ma chyba z 3 metry długości, jest nieźle poskręcana i ma dosyć szerokich przekrój. Aby uzyskać jakikolwiek efekt trzeba fest mocno ciągnąć. I jak już uda się przekonać zalegającą w butelce ciecz do opuszczenia naczynia przez rurkę - to zalewa cię wino z mocą wodospadu! Za pierwszym razem to w ogóle o włos uniknęłam utonięcia i mogłam bez dodatkowej charakteryzacji brać udział w konkursie na miss mokrego podkoszulka Przynajmniej na chwile odwróciłam uwagę ekipy od podniebnych wybuchów Do zagryzania wina mamy prażony słonecznik. I to też nie byle jaki! Raz, że skąpany w chilli, a dwa, że chyba przywieźli go ciężarówką. Jego jest cały wór.. Taki jak na ziemniaki! Głód i pragnienie więc nam nie grozi. Próbujemy rozmawiać na różne luźne tematy… O podróżach, o piciu, o dziwkach, o wyższości psów nad kotami czy odwrotnie… Rozmowy o pogodzie już niekoniecznie są neutralne.. Bo pogoda wiąże się często z chmurami.. A chmury są na niebie.. A niebie… no właśnie… wróćmy więc do psów ras kudłatych...tak będzie lepiej
Mołdawianie mocno przyspieszają z piciem. Początkowo kobity łoiły winiacza bardzo oszczędnie - one miały prowadzić auta w nocy - no w razie tej teoretycznej ewakuacji. Teraz jakoś widać nabrali odwagi - albo jednak zlali zasady ruchu drogowego? Przynoszą drugiego węża do butli, bo zaczynają się zbyt często sprzeczać - kto pije i w jakiej kolejności. W ogóle włącza im się kłótliwość. Np. jeden wygłasza, że my tu wszyscy bracia, bo czy Mołdawianin, czy Ukrainiec, czy Polak - to wszystko był kiedyś jeden Sajuz. Drugi wyzywa go od idiotów, że Polska w żadnym Sajuzie nigdy nie była i przecież “oni zawsze trzymali z zachodem”. Już prawie sobie skaczą do gardeł, ale kobity ich rozdzielają. Umawiają się, że ten, który ma racje, nastrzela za karę po mordzie tego drugiego, a tamten nie będzie się bronił.. I cztery pary oczu wbijają się we mnie… No bo wiadomo, że prawda jest jedna, i kto jak kto - ale ja zapewne ją znam… Yyyyyyyyy, Eeeeeeeeee… Prawda historyczna to jedno, wiadomo ważna sprawa! Ale co ja mam biedna teraz zrobić, żeby oni się nie pobili? Odpowiedz zarówno “tak” jak i “nie” - jest tak samo zła!!!! Aaaa! Jak ja nie lubię takich sytuacji… Mówię im więc, że w pewnym sensie obaj mają rację.. Bo Polska w skład Sajuza nie wchodziła, była osobnym krajem, ale powiązania zdecydowanie były. I że nawet było kiedyś takie powiedzenie, że “kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”.. Kirył podłapuje! “Tak było! Było takie powiedzenie! Mój ojciec w Polsce w armii służył, gdzieś pod Wałbrzychem chyba! Bo nasi tam wszędzie bazy mieli! Ale np. na olimpiadzie to Polacy grali w swoich barwach! I ich prywatny hymn im grali”. Uffffff… udało się… Coś tam jeszcze posapali, ale do rękoczynów nie doszło..
Ale jakoś trace chęć do kontynuowania imprezy.. Dość emocji na dziś.. Żegnam się z towarzystwem, gdy można to jeszcze zrobić w miły i kulturalny sposób. Kirył też opuszcza imprezę, tłumacząc się nagłym napadem senności. “Dobranoc riebjata! Śpijcie dobrze! Mam nadzieję, że obudzimy się nadal na Ukrainie.. O ile się obudzimy…. Miło było was poznać!”
Poranek wstaje pogodny. Niebo jest błękitne i nie ma na nim żadnych smug. Domki stoją gdzie stały, tylko jest pusto. Wygląda na to, że znów jesteśmy sami na brzegu limanu. Jak się potem okazuje, Kirył wstał o świcie i poszedł łowić ryby. Natomiast Mołdawianie… zarzygali domek i zniknęli w środku nocy. Brama była otwarta, więc bez problemu zniknęły wraz z nimi ich samochody. Przynajmniej tyle, że z góry opłacili pobyt za 4 dni. Ale domek ponoć nadaje się do gruntownego prania - razem z firankami i materacami. Miejscowe panie sprzątające załamują więc ręce, wyklinając całą tą nację. Co się stało dzisiejszej nocy w domku obok, po tym jak ja i Kirył poszliśmy spać? Tego nikt nie wie nikt.. Można jedynie snuć domysły.. Że po opróżnieniu całego balonu wina ekipie włączyła się jeszcze większa delirka niż wcześniej? I jednak wkręcili sobie, że jesteśmy pod obstrzałem i zdecydowali się spierniczać do Mołdawii? Czy raczej w jakiejś chwili świadomości ocenili stan domku i spanikowali, że zostaną pociągnięci do odpowiedzialności?
Po powrocie rozpytywałam w różnych miejscach i szukałam po internecie - czym mogły być owe tajemnicze wybuchy, które na szczęście już się więcej podczas naszego pobytu nie powtórzyły. Napewno nie były naszym przywidzeniem - z całych okolic Odessy były widoczne i różnych innych turystów również w mniejszy lub większy niepokój tego wieczora wprowadzały. Internetowych wersji tłumaczących owo zjawisko było kilka:
- ćwiczenia nad morzem z użyciem bomby SAB-500, z flarami (po detonacji wyskakuje 7 flar na spadochronach). I potem sobie te flary tak wiszą w powietrzu, a piloci w nie czymś strzelają. I że czasem te SABy służą do nawigacji statków. (acz nie do końca się zgadzało, że co - piloci naraz równiusieńko zestrzeliwali wszystkie flary??)
- detonacje w kamieniołomie i flary ostrzegawcze (hmmm...tylko gdzie tam najbliższy kamieniołom? poza tym TO było od strony morza a nie lądu...)
- race z odrzutowca. Pewnie leciał naddźwiękowo i dlatego słychać było "bum". Na przykład TAKIE (tylko co z drugim BUM? I za każdym razem brak widocznego odrzutowca?)
- prawdziwe UFO Widziane tego dnia w różnych miejscach odeskiej oblasti - a i na Krymie pojawiło się kilka dni wcześniej coś nieco innego, ale równie podejrzanego tu link do artykułu - https://korrespondent.net/city/odessa/3 ... nH2L4lm53o
- I na koniec wersja chyba najbardziej prawdopodobna - testowanie broni kasetowej. Pierwsze BUM! - detonacja bomby kasetowej, uwolnienie subamunicji, która sobie swobodnie spada, ładnie świecąc po zmroku, a za dnia zostawiając na niebie smugi. Po czym, za jakąś chwile, owo drugie BUM!BUM!BUM! czyli detonacja subamunicji. No i po drugim bum! wszystko znika. Wydaje mi się, że pasuje jak ulał. Sporo krajów jakiś czas temu wprowadziło zakazy używania broni kasetowej - no ale Ukraina nie, więc to, że akurat poligon takowych ładunków ubarwił nam popołudnie i wieczór w Rasejce - jest wielce prawdopodobne
cdn
Szukamy jakiejś bazy, która by odpowiednio zapodawała klimatem dawnych lat. Pełno tu jest takich fajnych - ale w większości są już zamknięte. W końcu już prawie połowa września… Osiedlamy się w bazie “Aist” - czyli bocian. Skąd oni tego bociana tu wytrzasnęli? Jakaś czapla, mewa czy pelikan by jakoś bardziej pasowało
Nasze domki.
Woda w wodociągu jest tu totalnie słona. Do wszystkich ujęć podcieka liman. Wodę do picia czerpie się więc z takowych baniaków, które są tu dowożone.
Grzybek wypoczynkowy.
I łączność ze światem!
Baza leży u samej nasady jednej z kładek - głównego powodu naszego tu przyjazdu. Cudna sprawa! Drewniane, wąskie, chybotliwe kładeczki przez liman, o długości kilkuset metrów! Bo cała miejscowość leży nad limanem Mały Sasik i dopiero kładkami idzie się na mierzeję, gdzie jest otwarte morze.
Solidne sztaby robią tu za przęsła.
Mimo to kładki na przestrzeni lat nieco się pofalowały!
Brzegi kładek obrasta takie coś… Takie kulki z dziurką w środku!
Liman jest mocno zagloniony i zarosły trawiastopodobnymi roślinami. I teraz, wieczorem, wręcz trzęsie się od rechotu żab. Żab są dwa rodzaje. Jedne odzywają się klasycznym kum kum kum. Drugie natomiast robią takie dziwne, tęskne “uuuuuu”. Ktoś mi kiedyś mówił, że to nie żaby a kumaki wydają takie dźwięki. Wydaje się, że jedne próbują przekrzyczeć drugie, aby ich śpiew dominował - i pokazać kto tu rządzi w limanie. Mijający nas wędkarz chyba widzi nasze rozważanie nad żabami. "Widzicie, z tymi płazami to jak z ludźmi na Ukrainie.. Też nie mogą się zdecydować w jakim języku chcą gadać"
Na plaży jest budka i wieża. W budce można by dogodnie zanocować, a na wieże oczywiście zaraz wyłazimy!
I co ja widzę z wieży? Naszych rowerzystów, z którymi mijaliśmy się kilkanaście razy na wyboistych drogach, w środku pól czy w opuszczonych wioskach nad wyschniętymi limanami. Teraz targają rowery plażą i znikają w pobliskich krzakach. Zapada zmrok. Chłopaki ciągają jakieś dechy. Będzie plażowe ognisko!
Widać też dokładnie, jak wąska jest mierzeja…
A tu nasza kładeczka widziana z wysokości!
Gdy wracamy kładką, mija nas chłopak z pochodnią. Za nim idzie drugi i filmuje to telefonem, mrucząc jakieś mantry. Mam deja vu... Ta kładka, ta pochodnia, te dziwne zaklęcia mruczane pod nosem ochrypłym basem, te świetliki odległych okien, odbijające się w nieruchomej wodzie. Zlepek sytuacyjny tak niecodzienny, a jednak jakiś taki bliski sercu..
Wieczorem zrywa się solidny wiatr.. Duje tak, że cały domek podskakuje i kolebie się na boki. Słyszymy szum morskich fal - mimo że dzieli nas od nich cały liman! Ciekawe jak tam nasi rowerzyści, czy dobrze przyśledziowali namioty do wydm, czy już może ulecieli z nimi w dal..
Śpi się cudownie. Nie pamiętam kiedy się tak wyspałam i obudziłam się sama, bez budzika i to tak wypoczęta. I to o 7 rano! Toperz i kabak jeszcze siedzą w kokonach, gdy ja wychodzę na balkonik. Taki ze składanymi siedzeniami, jakby z dawnej klubokawiarni czy innego małego wiejskiego kina...
Nadlimanne chatynki o poranku.
Poranne słońce odbijające się w limanie razi w oczy.
Wokół słychać tylko krzyk mew i chlupot wody, czasem skrzypnie decha kładki pod nogami wędkarza czy babuszki zmierzającej ku morzu.
Wczoraj wyfasowałam miednicę od lokalnych pań sprzątających, więc robię duże pranie. Nie chce szurać zbyt dużo w domku, aby nie obudzić reszty, więc zjadam sobie mini śniadanie - to co zostało na ganku z wieczora - suchy chleb + resztka domaszniego wina Czasem są chwile, które niby są zwyczajne, ale mają w sobie jakąś magię, jakieś takie poczucie otaczającego cię szczęścia. Jakieś połączenie dźwięków, smaków, zapachów i odczuć, które łączą się w całość wręcz idealną. Jakieś takie iskrzenie w atmosferze. Takie tu i teraz - i banan na gębie od ucha do ucha. Takie dziwne chwile, które wiatr skądś przywiewa i nie wiadomo jak długo będą trwały - minuty, czy godziny? Ten poranek w Rasejce jest właśnie taki inny od pozostałych.
Nagle widzę, że po limanie pływa stado ptaków. Takich dużych, białych, wyglądających na łabędzie. Robię im zdjęcie na dużym zoomie. O ja cie! To pelikany! Właśnie takie, jakich nie udało się zobaczyć pływając po delcie Dunaju 10 lat temu! Jest ich chyba ze 40 i właśnie się odżywiają. Zabawne jest, że wszystkie razem, jak na gwizdek, zanurzają pod wodę łby z szyjami , a potem razem je wyciągają i grzdykają. Nieraz się pobiją, chyba chodzi o jakąś lepszą zdobycz. Łopotają skrzydłami i się dziobią. A dzioby to one mają solidne! Przedstawienie trwa chyba z godzinę.
Reprezentanci innego ptactwa. Jakiś ornitolog to by tu se użył!
A potem idziemy na plaże. Suniemy najpierw na lewo, w stronę latarni morskiej. Do tej latarni, która majaczy na horyzoncie.
Ludzi na plaży jest tyle co trzeba. Kąpiemy się, biegamy, tarzamy się w piasku, robimy fikołki, zakopujemy się...
"Muszelkownik". Słowo, które chyba po polsku nie istnieje.. Pewnie dlatego, że u nas nie ma takich plaż...
Chyba największa meduza jaką spotkałam!
Cel osiągnięty - doczłapalim do latarni!
Budujemy szałas z trzcin, suchorośli i desek wyrzuconych przez morze. Sporo z roślin to perekotypole (tak mówią na to miejscowi), więc kolce z rąk wyciągamy jeszcze po powrocie do domu
Ponoć Polacy lubią plażowy parawaning i kultywują go namiętnie każdego lata na bałtyckich plażach. Zgodnie więc z narodową tradycją - i my mamy nasz parawan! Utrzymany w klimacie miejscowej plaży i naszych dusz!
I nawet trochę tłumi wiatr - bo duje dziś jak szlag! Zresztą tak popatrzeć - to dzień jak codzień. Tu duje non stop! No właśnie wiatr! Znaczy - drugie podejście do akcji latawiec! Dziś lata jak trzeba. Tu wiatr tak nie kręci jak w Lebiediwce! Nawet kabaczek jest w stanie samodzielnie utrzymać latawca. Ile radości i kwiku łączy się z tym sznurkiem w małych łapkach! A na koniec przywiązujemy latawiec do plecaka! I idziemy z takim żaglem!
Zaczynamy też obserwować dziwne zjawisko. Na niebie pojawiają się smugi, a na ich końcach jakby punkciki. Jakiś pokaz samolotów? Desant “zielonych ludzików”? Ufo przyleciało na wypoczynek do kurortu??? Co to k… jest?
Duży zoom w aparacie jak zwykle się przydaje! Punkciki, pojawiające się na końcu każdej smugi, świecą… Sztuczne ognie? Flary? Jakiś statek tonie i w ten sposób próbuje wezwać pomocy?
Tu po raz pierwszy pojawia się niepokój.. Taki leciutki... Taki dziwny rodzaj obawy połączonej z fascynacją - odczucie, gdy widzisz coś totalnie ci nieznanego, w danym momencie niewytłumaczalnego, mającego w sobie jakąś tajemnicę… Zjawisko nie jest jednorazowe. Jedno znika, pojawia się drugie ognisko podniebnych atrakcji… I łączy się z tym wybuch. Mniej więcej całość wygląda tak: rozlega się bum bum, aż lekko drży ziemia, w tym momencie pojawiają się te dziwne smugi na niebie ze światełkami na końcach. I to jakby opadało, światełka są coraz niżej, smugi na końcach zaczynają się rozmywać jak ślady po samolotach… I potem rozlega się drugie bum bum! Nieco słabsze w mocy, ale jakby trochę dłuższe, jakby zwielokrotnione, jakby odbijające się dalekim echem.
Kabak się cieszy owymi wybuchami jak dziki. Bo jest zupełnie tak jak na Muminkach! Tam też były "Tajemnicze wybuchy". Cały odcinek o ty był!
Tak to wygladąło u Muminków Podobnie, nie? I też się wszyscy niepokoili, bo nie wiedzieli co się dzieje i co to za cudo!
Mijamy jakąś ekipę, która, jak widzieliśmy z daleka, robiła niebu zdjęcia komórkami. Podchodzę, pytam czy wiedzą co to za dziwo - o tam! Trzech kolesi w ogóle ucieka przede mną do morza. Jeden ma ubrane długie dżinsy, więc nie może za bardzo iść w ślady swojej kompanii. Patrzy więc na mnie z głupawym uśmiechem, mówiąc, że to “obłoki”. Więc co? To jest tajne czy oczywiste - w sensie wyszłam na debila, taką modelową blondynkę, która wskazuje na słońce i pyta “a co to?”
Bliżej naszych kładek na plaży się zaroiło. Sporo ludzi stoi i z rozdziawionymi japami gapi się w niebo albo pokazuje paluchem. Ci są chętniejsi do rozmowy, ale wiedzą tyle co my… Tyle, że są od nas bardziej przestraszeni. I to uczucie niestety się udziela… Każdy snuje jakieś domysły:
-“To pewnie rozmontowywanie stacji kosmicznej, spadające odpady palą się w atmosferze”.
- “Pewnie zaś Ruscy zajebali nami jakiś statek i załoga wzywa SOS”
- “A może to jednak UFO? Dziadek Wania kiedyś widział. Wyszedł nocą na ulice, szedł przez wieś, a tu nagle! Ognista kula spada z nieba. I zakręca i wtedy….”
BubumBUM! Znowu solidny wybuch wstrząsa ziemią… “K… to chyba jednak grady…” I niestety ta wersja powtarza się w ustach miejscowych i turystów najczęściej, co nie wpływa korzystnie na nasze wewnętrzne poczucie harmonii i bezpieczeństwa… Jak również to - jak często miejscowi zaczynają sprawdzać na telefonach wiadomości, różne “info24”.
Atmosfera psychozy lubi narastać stopniowo...
Zaglądamy jeszcze na “środkowe” kładki przez liman. Dwie z nich przemieniły się w fragmentaryczne pomosty, z których korzystają tylko wędkarze.
Wracamy na stały ląd inną kładką niż przyszliśmy na mierzeję.
Ostatnia kładka to jest taka trochę udawana - bo tylko przez trzciny i bagienko przebiega..
W powoli zachodzącym słoneczku włóczymy się trochę po miejscowości, zaglądając w różne zakamarki. Fajnie tu jest! Takie kurorty lubię!
Wieczorem siedzimy przed domkiem. Wybuchy wciąż rozświetlają niebo nam mierzeją. I nie wiem, czy z racji na ciemność i osłonę nocy - zdają się być jakoś bliżej.. Wibracje ziemi stają sie też jakby bardziej odczuwalne… Widać też dokładnie, że po plaży jeździ jakieś auto (albo pływa przybrzeżny statek) z reflektorem szperaczem. Co chwile snop mocnego światła oświetla trzciny. Nad mierzeją lata też coś wyglądającego jak okresowo podświetlany dron.. O co w tym wszystkim chodzi???
Idąc do kibla zaglądam przez ramię gospodarzowi ośrodka, co ogląda w TV. Jakiś program rozrywkowy - znaczy jest dobrze Pytam go o wybuchy - “A co ja k…. jasnowidz? ” Czyli jest średnio…
Do domku obok przyjechali nowi goście - ekipa Mołdawian z Komratu. Nie mają swojego morza, więc co roku przyjeżdżają na parę dni gdzieś pod Odessę. Dopiero przyjechali, jeszcze się nie kąpali, teraz chcą iść nad morze. Bramka na kładce jednak okazuje się być zamknięta na kłódkę… Wszystko tej nocy jest jakieś inne… inne niż np. wczoraj.. No może tylko fale tak samo huczą za mierzeją, i tak samo malowniczo księżyc odbija się w limanie…
Może to śmiesznie zabrzmi, tak oceniane z perspektywy czasu, ale my naprawdę już, na wszelki wypadek, rozważamy z mapą opcje ewakuacji. Czy jakby zaczęło się coś dziać jeszcze bardziej ewidentnie niedobrego - to spierdalamy do Mołdawii czy do Rumunii?? I którą trasą.. I czy w razie czego - lepiej się pchać nocą w polne bezdroża i nieznane za dobrze objazdy - czy jednak lepiej pod obstrzałem czekać na świt w domku nad limanem…?? Napewno sytuacji nie pomaga, że w domku obok wypoczywa Kirył. A Kirył jest z Mariupola. I Kirył nam różne rzeczy opowiada. I to nie są historie z filmów. To nie są też wspomnienia babci czy dziadka. To są świeżutkie jak bułeczki opowieści, na których jeszcze nie osiadł pył patyny i zapomnienia.. Z zasady źle się słucha opowieści o rakietach, pociskach, sypiącym się tynku czy walących się ścianach gruzu, po których następuje ciemność.. Ale szczególnie niedobrze się ich słucha, gdy pełną emocji opowieść raz po raz przerywa eksplozja w tle, a pod nogami drży ziemia… Tak sobie więc siedzimy przed domkami, na tych samych ławeczkach, które jeszcze dziś rano, z widokiem na pelikany, były takie obłędnie sielskie i emanowały spokojem.. Mołdawianie mają dziesięciolitrowy bukłak z winem. Ciężko go podnosić, aby łyknąć z gwinta czy rozlać do kubeczków. Dlatego w szyjkę jest wpuszczona rurka. Rurka ma chyba z 3 metry długości, jest nieźle poskręcana i ma dosyć szerokich przekrój. Aby uzyskać jakikolwiek efekt trzeba fest mocno ciągnąć. I jak już uda się przekonać zalegającą w butelce ciecz do opuszczenia naczynia przez rurkę - to zalewa cię wino z mocą wodospadu! Za pierwszym razem to w ogóle o włos uniknęłam utonięcia i mogłam bez dodatkowej charakteryzacji brać udział w konkursie na miss mokrego podkoszulka Przynajmniej na chwile odwróciłam uwagę ekipy od podniebnych wybuchów Do zagryzania wina mamy prażony słonecznik. I to też nie byle jaki! Raz, że skąpany w chilli, a dwa, że chyba przywieźli go ciężarówką. Jego jest cały wór.. Taki jak na ziemniaki! Głód i pragnienie więc nam nie grozi. Próbujemy rozmawiać na różne luźne tematy… O podróżach, o piciu, o dziwkach, o wyższości psów nad kotami czy odwrotnie… Rozmowy o pogodzie już niekoniecznie są neutralne.. Bo pogoda wiąże się często z chmurami.. A chmury są na niebie.. A niebie… no właśnie… wróćmy więc do psów ras kudłatych...tak będzie lepiej
Mołdawianie mocno przyspieszają z piciem. Początkowo kobity łoiły winiacza bardzo oszczędnie - one miały prowadzić auta w nocy - no w razie tej teoretycznej ewakuacji. Teraz jakoś widać nabrali odwagi - albo jednak zlali zasady ruchu drogowego? Przynoszą drugiego węża do butli, bo zaczynają się zbyt często sprzeczać - kto pije i w jakiej kolejności. W ogóle włącza im się kłótliwość. Np. jeden wygłasza, że my tu wszyscy bracia, bo czy Mołdawianin, czy Ukrainiec, czy Polak - to wszystko był kiedyś jeden Sajuz. Drugi wyzywa go od idiotów, że Polska w żadnym Sajuzie nigdy nie była i przecież “oni zawsze trzymali z zachodem”. Już prawie sobie skaczą do gardeł, ale kobity ich rozdzielają. Umawiają się, że ten, który ma racje, nastrzela za karę po mordzie tego drugiego, a tamten nie będzie się bronił.. I cztery pary oczu wbijają się we mnie… No bo wiadomo, że prawda jest jedna, i kto jak kto - ale ja zapewne ją znam… Yyyyyyyyy, Eeeeeeeeee… Prawda historyczna to jedno, wiadomo ważna sprawa! Ale co ja mam biedna teraz zrobić, żeby oni się nie pobili? Odpowiedz zarówno “tak” jak i “nie” - jest tak samo zła!!!! Aaaa! Jak ja nie lubię takich sytuacji… Mówię im więc, że w pewnym sensie obaj mają rację.. Bo Polska w skład Sajuza nie wchodziła, była osobnym krajem, ale powiązania zdecydowanie były. I że nawet było kiedyś takie powiedzenie, że “kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”.. Kirył podłapuje! “Tak było! Było takie powiedzenie! Mój ojciec w Polsce w armii służył, gdzieś pod Wałbrzychem chyba! Bo nasi tam wszędzie bazy mieli! Ale np. na olimpiadzie to Polacy grali w swoich barwach! I ich prywatny hymn im grali”. Uffffff… udało się… Coś tam jeszcze posapali, ale do rękoczynów nie doszło..
Ale jakoś trace chęć do kontynuowania imprezy.. Dość emocji na dziś.. Żegnam się z towarzystwem, gdy można to jeszcze zrobić w miły i kulturalny sposób. Kirył też opuszcza imprezę, tłumacząc się nagłym napadem senności. “Dobranoc riebjata! Śpijcie dobrze! Mam nadzieję, że obudzimy się nadal na Ukrainie.. O ile się obudzimy…. Miło było was poznać!”
Poranek wstaje pogodny. Niebo jest błękitne i nie ma na nim żadnych smug. Domki stoją gdzie stały, tylko jest pusto. Wygląda na to, że znów jesteśmy sami na brzegu limanu. Jak się potem okazuje, Kirył wstał o świcie i poszedł łowić ryby. Natomiast Mołdawianie… zarzygali domek i zniknęli w środku nocy. Brama była otwarta, więc bez problemu zniknęły wraz z nimi ich samochody. Przynajmniej tyle, że z góry opłacili pobyt za 4 dni. Ale domek ponoć nadaje się do gruntownego prania - razem z firankami i materacami. Miejscowe panie sprzątające załamują więc ręce, wyklinając całą tą nację. Co się stało dzisiejszej nocy w domku obok, po tym jak ja i Kirył poszliśmy spać? Tego nikt nie wie nikt.. Można jedynie snuć domysły.. Że po opróżnieniu całego balonu wina ekipie włączyła się jeszcze większa delirka niż wcześniej? I jednak wkręcili sobie, że jesteśmy pod obstrzałem i zdecydowali się spierniczać do Mołdawii? Czy raczej w jakiejś chwili świadomości ocenili stan domku i spanikowali, że zostaną pociągnięci do odpowiedzialności?
Po powrocie rozpytywałam w różnych miejscach i szukałam po internecie - czym mogły być owe tajemnicze wybuchy, które na szczęście już się więcej podczas naszego pobytu nie powtórzyły. Napewno nie były naszym przywidzeniem - z całych okolic Odessy były widoczne i różnych innych turystów również w mniejszy lub większy niepokój tego wieczora wprowadzały. Internetowych wersji tłumaczących owo zjawisko było kilka:
- ćwiczenia nad morzem z użyciem bomby SAB-500, z flarami (po detonacji wyskakuje 7 flar na spadochronach). I potem sobie te flary tak wiszą w powietrzu, a piloci w nie czymś strzelają. I że czasem te SABy służą do nawigacji statków. (acz nie do końca się zgadzało, że co - piloci naraz równiusieńko zestrzeliwali wszystkie flary??)
- detonacje w kamieniołomie i flary ostrzegawcze (hmmm...tylko gdzie tam najbliższy kamieniołom? poza tym TO było od strony morza a nie lądu...)
- race z odrzutowca. Pewnie leciał naddźwiękowo i dlatego słychać było "bum". Na przykład TAKIE (tylko co z drugim BUM? I za każdym razem brak widocznego odrzutowca?)
- prawdziwe UFO Widziane tego dnia w różnych miejscach odeskiej oblasti - a i na Krymie pojawiło się kilka dni wcześniej coś nieco innego, ale równie podejrzanego tu link do artykułu - https://korrespondent.net/city/odessa/3 ... nH2L4lm53o
- I na koniec wersja chyba najbardziej prawdopodobna - testowanie broni kasetowej. Pierwsze BUM! - detonacja bomby kasetowej, uwolnienie subamunicji, która sobie swobodnie spada, ładnie świecąc po zmroku, a za dnia zostawiając na niebie smugi. Po czym, za jakąś chwile, owo drugie BUM!BUM!BUM! czyli detonacja subamunicji. No i po drugim bum! wszystko znika. Wydaje mi się, że pasuje jak ulał. Sporo krajów jakiś czas temu wprowadziło zakazy używania broni kasetowej - no ale Ukraina nie, więc to, że akurat poligon takowych ładunków ubarwił nam popołudnie i wieczór w Rasejce - jest wielce prawdopodobne
cdn
Może od "socjalistycznego koniaku" Biełyj Aist?buba pisze:Skąd oni tego bociana tu wytrzasnęli?
To skorupki pąkli (Balanus), rodzaju morskich skorupiaków.buba pisze:Takie kulki z dziurką w środku!
A bo to chodzi o to, że jeżeli sąsiad znurkuje przede mną to może wyciągnąć jakiś smakołyk i dla mnie barachło zostanie. Wiec trzeba naraz - wtedy mamy równe szanse. A jeśli się nie uda i sąsiad chapnie coś lepszego (albo ja), to się pobijemy trochę po wynurzeniu.buba pisze:jak na gwizdek, zanurzają pod wodę łby z szyjami
Co do tych flar to ja sobie myślę, że pierwsze BUM to wystrzelenie racy, a drugie to odpalenie pojedynczych flar. Na tyle dalekie, że opóźnienie dźwięku powodowało, iż to drugie BUM, BUM, BUM słyszane było dopiero gdy flary się wypaliły i dlatego po drugim BUM znikały.
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Dziś jedziemy do Katranki. To chyba jakieś 4 km z Rasejki, ale trzeba jechać naokoło przez Primorskie i Liman, bo po drodze woda - jezioro Dżantszejskie. Miło się jedzie okolicznymi wioskami, nie powiem!
W Katrance osiedlamy się w bazie o wdzięcznej nazwie “Sajuz”.
Jesteśmy tu prawie sami. Jeszcze tylko 2 domki są zajęte, ale to gdzieś w oddali i ostatecznie nie mieliśmy okazji wpaść na ich mieszkańców. I znów baza taka jak trzeba, taka jakich szukam, taka gdzie zatrzymał się czas.. Gdy zaglądam na jej teren i pukam do jedynym półotwartych drzwi - otwiera starsza pani - zwana tutaj Grigoriewna. Babeczka dzwoni po Tolika, opiekuna bazy, który z racji na “mały ruch” całe dnie spędza na plaży za mostem. Gdy czekamy na niego, Grigoriewna opowiada o swoich synach, że w poniedziałek jadą do Polski. Nie pamięta do jakiego miasta, ale jest tam fabryka związana z aluminium. Trochę się o nich boi. Bo ona też kiedyś była w Polsce, na początku lat 90 tych, w Przemyślu. I tu zaczyna się nieco zawiła część tej historii. Pojechali całą ekipą. I ponoć musieli szybko wracać, bo spotkali tam, tak daleko od domu, ziomków ze swojego miasta, "mafie z Tatarbunarów". I nie mogli zostać.. Czemu nie mogli wyjechać do innego polskiego miasta? Czemu tatarbunarska mafia polowała tylko na osoby ze swojego miasta, a jeśli ktoś był z innego rejonu to już ok? Początkowo próbuję zrozumieć tą opowieść, dopytywać, ale wkradają się w temat jakieś koligacje rodzinne, zawodowe i sprawa jest chyba tak głęboko osadzona w historiach z miasta, że dla nieznającego realiów i kontekstu - nie do pojęcia. Od prób objęcia tego rozumem - jedynie rozbolała mnie głowa Fakt taki, że Grigoriewna szybko zakończyła swoją krótką i dość łzawą historię z Polską. I teraz się martwi o synów, aby ich nie spotkało to samo... albo coś jeszcze zgoła gorszego.
Wraca Tolik. Jest on wielkim miłośnikiem opalania, wygląda jak skwarek. Dla lepszego efektu naciera się naftą, więc zapach, który od niego emanuje jest... hmmmm... niecodzienny! Naftą zlewa się cały - ciało, aby lepiej łapało słońce, a bujną czuprynę moczy w tej cieczy, aby ją odżywić i przyspieszyć wzrost.
Dostajemy takowy domek.
Busia parkujemy na betonowych płytach w towarzystwie zdecydowanie większych, starszych, ale również częściowo niebieskich braci.
W zakamarkach bazy.
Solidne huśtawki - na prętach, a nie jakiś dupianych łańcuszkach! Nawet toperz korzystał!
Mamy też ogromny wybór miejsc do grillowania
Pobliska kładka idzie przez trzciny, jakby piaszczystą groblą i tylko częściowo przez liman.
Kładka ma 15 lat i stoi na niej tablica z przypominaczem kto ją “ufundował”. Budowniczym innych kładek widać mniej zależało na sławie...
To jest zdecydowanie “liman łabędziowy”. Pelikanów niestety brak...
Na plaży jest barakobar i huśtawka! I jeszcze mają "rozliwne" moje ulubione piwo - czernihiwskie biłe! obecnie nazywane juz tylko "biłym" na żółtej etykiecie.. Ale grunt, że smak zachowało! Ten lekko landrynkowy, który nadaje ponoć kolendra....
I “rakuszecznika” do pół łydki!
Stwierdzenie znad Bałtyku “iść szukać muszelek” brzmi tutaj jak jakowaś kpina!
Taki mini klifek upatrzyliśmy sobie na popołudniowy piknik i przekąpkę....
Dalej znów dobijamy do plaży. Mają tu fajne blaszane kontenery, mogące służyć jako schronienie od deszczu, przebieralnia albo wiata noclegowa. O dziwo nie są zaśmiecone w środku ani nie zapodają aromatem kibla.
A tu dziwne miejsce.. W pełni sezonu pewnie jest tu jakaś knajpa albo dyskoteka? A teraz jest wielki podest.. a na jego środku stoi krzesełko z babuszką! Wokół pustka, wiatr wyje w metalowych częściach, a babcia w kolorowej chusteczce na głowie, szura bosymi nogami w piachu i patrzy w morze. Ani na chwilę nie odwraca głowy w inną stronę.. Jak gipsowy posąg...
Druga kładka jest nowa, z 2016 roku, metalowa i ma śmieszne "szczotki". Nie mamy pojęcia po kiego diabła?? Czy to ma jakieś funkcje praktyczne? Czy tylko ozdobne? I jest fantazją artystyczną konstruktora?
Pomost… A może fragment dawnej kładki?
Najklimatyczniejsza jest kładka środkowa. Najbardziej nadwątlona przez czas, poskręcana, skrzypiąca, podparta po bokach i nieraz wymagająca szybkiego ćwiczenia zmysłu równowagi. I zapodająca aromatem jakby podkładów kolejowych. Jak ja kocham ten aromat karbolu (albo to był kreozot?)!
Idziesz takim mostkiem i czujesz, wręcz widzisz ten wiatr, te fale, tą wodę uderzającą w przęsła, w te boczne podpory... Jaka siła musiała działać, aby z kawałów solidnego metalu zrobić takie wywijasy?? Teraz liman jest spokojny... Ale kształt nadany kładce przez czas - sugeruje, że nie zawsze tak jest...
Mosteczek ma szersze miejsca, gdzie są zejścia do wody albo ławeczki.
Zadumana mewa.. (albo inna rybitwa?)
I na dodatek ta kładka kończy się w bazarze!
Zaraz obok super knajpy, która niestety jest zamknięta. Długo stoimy przez kratą i smutno nam na duszy… Taka knajpa, prawdziwa perełka!
Mijamy inne sympatyczne bazy.
Są i takie zrobione z wagonów.
Ale one też zamykane na głucho z wybiciem wrześniowej daty.
Wieczorem Katrankę nawiedza inwazja owadów. Tam gdzie pali sie jakieś światło - latarnie, lampy przy kiblu, od razu pojawia się dziki rój - powietrze jest aż gęste i ruszające się. Są takie kłębowiska, że nie chce się wierzyć, że tyle tego dziadostwa istnieje naprawde! Widać w odmętach limanu lęgną się nie tylko łabędzie! Acz, co się chwali - nie gryzą nas! Brzęczą sobie gdzieś w tle i wiją się ich tysiące w każdym kawałku światła.. Przy myciu zębów przez domkiem odruchowo włączyłam czołówkę... To był zły pomysł!
Jakiś pies wyje nieopodal do księżyca. Do takowego księżyca - z rozmytą, tęczową obwódką!
- ale dźwięk jego głosu brzmi jak skrzyżowanie rannego wilka z jękami potępieńców - co pod osłoną nocy dodaje mrocznego klimatu opustoszałej po sezonie bazie. A może to nie pies??
Przyśniadaniowa głupawka!
Rano w bazie kręci się kilka osób - babuszka Natasza, Ludmiła i dwóch chłopaków. To raczej osoby związane z obsługą bazy niż turyści. Wszyscy są z okolic Tatarbunarów. Zapraszają nas na mini imprezę poranną. Jest domowe wino, arbuz i kiełbasa. Jest wesoło!
W prezencie dostajemy domowe konfitury, pudło czekoladek dla kabaka i trzy niewypatroszone niewielkie ryby. Są wprawdzie lekko posolone, ale moim zdaniem one są surowe! Wręcz się przyglądam czy któraś nie rusza ogonkiem
Babcia Natasza twierdzi, że nadają się do natychmiastowego spożycia - bez żadnej dodatkowej obróbki. Na wspomnienie o patroszeniu wszyscy wybuchają śmiechem i pytają czy szprotki też patroszę... Cóż… ładnie więc dziękuje, ryby zabieram, płukam je nieco z soli i na mierzei oddaje kotu.. Do wieczornego smażenia mogłyby nie dotrwać. Dziś jest bardzo gorący dzień, temperatura w busiu dochodzi pewnie do 50 stopni.
Zawijamy jeszcze na bazar (ten przy najfajniejszej kładce), bo skończyło nam się żarcie.. Chleb, ser, kukurydza, warzywa i znów temat nawraca do domaszniego wina. Kilkoro miejscowych przychodzi tu po nie, niektórzy z kanistrami - a jeden konkretnie, z wiadrem! Sprzedawczyni ogłasza, że dziś ma inne wino niż zwykle. W domowej piwniczce mają różne bukłaki i dziś właśnie odpieczętowali nowy baniak. Każdy balon to inny owoc! I dziś mamy zgadywać jaki! Każdy potencjalny kupujący dostaje pełną musztardówkę dla degustacji. Dla mnie to jest ewidentnie porzeczka... Tylko sobie kurde zapomniałam jak jest porzeczka... No żesz to szlag! Dziura w pamięci... Moje próby opisowego zobrazowania "porzeczki", że na krzaczku rośnie, że może być czarna i czerwona, ze jest kwaśna.. że ma w środku malutkie pestki - spotykają się z dużą radością miejscowych;) Jak wytłumaczyć komuś porzeczke??? Dla lepszego zobrazowania dostaję kolejną musztardówkę. Moje wysiłki zostają docenione Dostaję w prezencie na koszt firmy litr wina! Litr??? A chcieliśmy kupić tylko pół litra! Ono jest bardzo nietrwałe, na takim upale to nie wiem czy dotrwa do wieczora.. Kiśnie, staje się niesmaczne.. Cóż robić.. Trzeba więc nie czekać wieczora tylko od razu zacząć się raczyć - póki jest świeże i dobre!
Przed nami mierzeja - ta między Limanem a Primorskim, oddzielająca morze od jezioro Sasyk. Skądinąd jest tu trochę bez sensu z tymi nazwami miejscowości - bo w niewielkiej odległości od siebie są dwa Limany, trzy Primorskie, inne nazwy tez się powtarzają. No kurcze! Nie mieli pomysłu?
I tą jedną mierzeje (nie licząc tej koło Zatoki) udaje się nam całą przejechać - malowniczą płytową drogą..
cdn
W Katrance osiedlamy się w bazie o wdzięcznej nazwie “Sajuz”.
Jesteśmy tu prawie sami. Jeszcze tylko 2 domki są zajęte, ale to gdzieś w oddali i ostatecznie nie mieliśmy okazji wpaść na ich mieszkańców. I znów baza taka jak trzeba, taka jakich szukam, taka gdzie zatrzymał się czas.. Gdy zaglądam na jej teren i pukam do jedynym półotwartych drzwi - otwiera starsza pani - zwana tutaj Grigoriewna. Babeczka dzwoni po Tolika, opiekuna bazy, który z racji na “mały ruch” całe dnie spędza na plaży za mostem. Gdy czekamy na niego, Grigoriewna opowiada o swoich synach, że w poniedziałek jadą do Polski. Nie pamięta do jakiego miasta, ale jest tam fabryka związana z aluminium. Trochę się o nich boi. Bo ona też kiedyś była w Polsce, na początku lat 90 tych, w Przemyślu. I tu zaczyna się nieco zawiła część tej historii. Pojechali całą ekipą. I ponoć musieli szybko wracać, bo spotkali tam, tak daleko od domu, ziomków ze swojego miasta, "mafie z Tatarbunarów". I nie mogli zostać.. Czemu nie mogli wyjechać do innego polskiego miasta? Czemu tatarbunarska mafia polowała tylko na osoby ze swojego miasta, a jeśli ktoś był z innego rejonu to już ok? Początkowo próbuję zrozumieć tą opowieść, dopytywać, ale wkradają się w temat jakieś koligacje rodzinne, zawodowe i sprawa jest chyba tak głęboko osadzona w historiach z miasta, że dla nieznającego realiów i kontekstu - nie do pojęcia. Od prób objęcia tego rozumem - jedynie rozbolała mnie głowa Fakt taki, że Grigoriewna szybko zakończyła swoją krótką i dość łzawą historię z Polską. I teraz się martwi o synów, aby ich nie spotkało to samo... albo coś jeszcze zgoła gorszego.
Wraca Tolik. Jest on wielkim miłośnikiem opalania, wygląda jak skwarek. Dla lepszego efektu naciera się naftą, więc zapach, który od niego emanuje jest... hmmmm... niecodzienny! Naftą zlewa się cały - ciało, aby lepiej łapało słońce, a bujną czuprynę moczy w tej cieczy, aby ją odżywić i przyspieszyć wzrost.
Dostajemy takowy domek.
Busia parkujemy na betonowych płytach w towarzystwie zdecydowanie większych, starszych, ale również częściowo niebieskich braci.
W zakamarkach bazy.
Solidne huśtawki - na prętach, a nie jakiś dupianych łańcuszkach! Nawet toperz korzystał!
Mamy też ogromny wybór miejsc do grillowania
Pobliska kładka idzie przez trzciny, jakby piaszczystą groblą i tylko częściowo przez liman.
Kładka ma 15 lat i stoi na niej tablica z przypominaczem kto ją “ufundował”. Budowniczym innych kładek widać mniej zależało na sławie...
To jest zdecydowanie “liman łabędziowy”. Pelikanów niestety brak...
Na plaży jest barakobar i huśtawka! I jeszcze mają "rozliwne" moje ulubione piwo - czernihiwskie biłe! obecnie nazywane juz tylko "biłym" na żółtej etykiecie.. Ale grunt, że smak zachowało! Ten lekko landrynkowy, który nadaje ponoć kolendra....
I “rakuszecznika” do pół łydki!
Stwierdzenie znad Bałtyku “iść szukać muszelek” brzmi tutaj jak jakowaś kpina!
Taki mini klifek upatrzyliśmy sobie na popołudniowy piknik i przekąpkę....
Dalej znów dobijamy do plaży. Mają tu fajne blaszane kontenery, mogące służyć jako schronienie od deszczu, przebieralnia albo wiata noclegowa. O dziwo nie są zaśmiecone w środku ani nie zapodają aromatem kibla.
A tu dziwne miejsce.. W pełni sezonu pewnie jest tu jakaś knajpa albo dyskoteka? A teraz jest wielki podest.. a na jego środku stoi krzesełko z babuszką! Wokół pustka, wiatr wyje w metalowych częściach, a babcia w kolorowej chusteczce na głowie, szura bosymi nogami w piachu i patrzy w morze. Ani na chwilę nie odwraca głowy w inną stronę.. Jak gipsowy posąg...
Druga kładka jest nowa, z 2016 roku, metalowa i ma śmieszne "szczotki". Nie mamy pojęcia po kiego diabła?? Czy to ma jakieś funkcje praktyczne? Czy tylko ozdobne? I jest fantazją artystyczną konstruktora?
Pomost… A może fragment dawnej kładki?
Najklimatyczniejsza jest kładka środkowa. Najbardziej nadwątlona przez czas, poskręcana, skrzypiąca, podparta po bokach i nieraz wymagająca szybkiego ćwiczenia zmysłu równowagi. I zapodająca aromatem jakby podkładów kolejowych. Jak ja kocham ten aromat karbolu (albo to był kreozot?)!
Idziesz takim mostkiem i czujesz, wręcz widzisz ten wiatr, te fale, tą wodę uderzającą w przęsła, w te boczne podpory... Jaka siła musiała działać, aby z kawałów solidnego metalu zrobić takie wywijasy?? Teraz liman jest spokojny... Ale kształt nadany kładce przez czas - sugeruje, że nie zawsze tak jest...
Mosteczek ma szersze miejsca, gdzie są zejścia do wody albo ławeczki.
Zadumana mewa.. (albo inna rybitwa?)
I na dodatek ta kładka kończy się w bazarze!
Zaraz obok super knajpy, która niestety jest zamknięta. Długo stoimy przez kratą i smutno nam na duszy… Taka knajpa, prawdziwa perełka!
Mijamy inne sympatyczne bazy.
Są i takie zrobione z wagonów.
Ale one też zamykane na głucho z wybiciem wrześniowej daty.
Wieczorem Katrankę nawiedza inwazja owadów. Tam gdzie pali sie jakieś światło - latarnie, lampy przy kiblu, od razu pojawia się dziki rój - powietrze jest aż gęste i ruszające się. Są takie kłębowiska, że nie chce się wierzyć, że tyle tego dziadostwa istnieje naprawde! Widać w odmętach limanu lęgną się nie tylko łabędzie! Acz, co się chwali - nie gryzą nas! Brzęczą sobie gdzieś w tle i wiją się ich tysiące w każdym kawałku światła.. Przy myciu zębów przez domkiem odruchowo włączyłam czołówkę... To był zły pomysł!
Jakiś pies wyje nieopodal do księżyca. Do takowego księżyca - z rozmytą, tęczową obwódką!
- ale dźwięk jego głosu brzmi jak skrzyżowanie rannego wilka z jękami potępieńców - co pod osłoną nocy dodaje mrocznego klimatu opustoszałej po sezonie bazie. A może to nie pies??
Przyśniadaniowa głupawka!
Rano w bazie kręci się kilka osób - babuszka Natasza, Ludmiła i dwóch chłopaków. To raczej osoby związane z obsługą bazy niż turyści. Wszyscy są z okolic Tatarbunarów. Zapraszają nas na mini imprezę poranną. Jest domowe wino, arbuz i kiełbasa. Jest wesoło!
W prezencie dostajemy domowe konfitury, pudło czekoladek dla kabaka i trzy niewypatroszone niewielkie ryby. Są wprawdzie lekko posolone, ale moim zdaniem one są surowe! Wręcz się przyglądam czy któraś nie rusza ogonkiem
Babcia Natasza twierdzi, że nadają się do natychmiastowego spożycia - bez żadnej dodatkowej obróbki. Na wspomnienie o patroszeniu wszyscy wybuchają śmiechem i pytają czy szprotki też patroszę... Cóż… ładnie więc dziękuje, ryby zabieram, płukam je nieco z soli i na mierzei oddaje kotu.. Do wieczornego smażenia mogłyby nie dotrwać. Dziś jest bardzo gorący dzień, temperatura w busiu dochodzi pewnie do 50 stopni.
Zawijamy jeszcze na bazar (ten przy najfajniejszej kładce), bo skończyło nam się żarcie.. Chleb, ser, kukurydza, warzywa i znów temat nawraca do domaszniego wina. Kilkoro miejscowych przychodzi tu po nie, niektórzy z kanistrami - a jeden konkretnie, z wiadrem! Sprzedawczyni ogłasza, że dziś ma inne wino niż zwykle. W domowej piwniczce mają różne bukłaki i dziś właśnie odpieczętowali nowy baniak. Każdy balon to inny owoc! I dziś mamy zgadywać jaki! Każdy potencjalny kupujący dostaje pełną musztardówkę dla degustacji. Dla mnie to jest ewidentnie porzeczka... Tylko sobie kurde zapomniałam jak jest porzeczka... No żesz to szlag! Dziura w pamięci... Moje próby opisowego zobrazowania "porzeczki", że na krzaczku rośnie, że może być czarna i czerwona, ze jest kwaśna.. że ma w środku malutkie pestki - spotykają się z dużą radością miejscowych;) Jak wytłumaczyć komuś porzeczke??? Dla lepszego zobrazowania dostaję kolejną musztardówkę. Moje wysiłki zostają docenione Dostaję w prezencie na koszt firmy litr wina! Litr??? A chcieliśmy kupić tylko pół litra! Ono jest bardzo nietrwałe, na takim upale to nie wiem czy dotrwa do wieczora.. Kiśnie, staje się niesmaczne.. Cóż robić.. Trzeba więc nie czekać wieczora tylko od razu zacząć się raczyć - póki jest świeże i dobre!
Przed nami mierzeja - ta między Limanem a Primorskim, oddzielająca morze od jezioro Sasyk. Skądinąd jest tu trochę bez sensu z tymi nazwami miejscowości - bo w niewielkiej odległości od siebie są dwa Limany, trzy Primorskie, inne nazwy tez się powtarzają. No kurcze! Nie mieli pomysłu?
I tą jedną mierzeje (nie licząc tej koło Zatoki) udaje się nam całą przejechać - malowniczą płytową drogą..
cdn
A moze tam akurat takowy spozywali?Piotrek pisze:Może od "socjalistycznego koniaku" Biełyj Aist?
Aaaaaa, a one są zywe? czy to zostaly same skorupki?Piotrek pisze:To skorupki pąkli (Balanus), rodzaju morskich skorupiaków.
I akurat tak zawsze byloby to skoordynowane w czasie? i takie opoznienie dzwieku? Trwajace nieraz kilka minut??Co do tych flar to ja sobie myślę, że pierwsze BUM to wystrzelenie racy, a drugie to odpalenie pojedynczych flar. Na tyle dalekie, że opóźnienie dźwięku powodowało, iż to drugie BUM, BUM, BUM słyszane było dopiero gdy flary się wypaliły i dlatego po drugim BUM znikały.
To są same skorupki. Żywe obejrzyj tutaj:buba pisze:Aaaaaa, a one są zywe? czy to zostaly same skorupki?
Trochę więcej informacji w Wikipedii: https://pl.wikipedia.org/wiki/P%C4%85kle
PS. Taka ciekawostka jeszcze - to są zwierzęta z największymi na świecie genitaliami w stosunku do długości ciała. Odpowiednik penisa może być kilkanaście razy dłuższy od całego pąkla...
Tak. Bo prędkość rozchodzenia się dźwięku w powietrzu (w danych warunkach ciśnienia, wilgotności i temperatury) jest stała. Stała jest też prędkość światła. Różnica pomiędzy nimi też jest więc stała. Czyli od zobaczenia światła emitowanego przez obiekt do usłyszenia dźwięku wybuchu przy zapaleniu światła mija zawsze tyle samo czasu. Znając ten czas i prędkość dźwięku w danych warunkach (na przykład przy 15° C wynosi ok. 340m/s i rośnie wraz ze wzrostem temperatury) możesz łatwo obliczyć jak daleko (w linii prostej) nastąpił wybuch. Niestety, ponieważ nie widzisz światła wybuchu przy odpaleniu racy, nie dowiesz się jak daleko nastąpiło. Możesz tylko oszacować odległość od zapalających się flar.buba pisze:I akurat tak zawsze byloby to skoordynowane w czasie? i takie opoznienie dzwieku? Trwajace nieraz kilka minut??
PS. Szybciutko obliczmy odległość przy opóźnieniu wynoszącym 3 minuty, dla temperatury 15° C:
3 x 60 = 180 sekund
340 x 180 = 61200 metrów czyli 61 km i 200 metrów.
Przy temperaturze 30° C będzie to:
350 x 180 = 63000 metrów = 63 kilometry.
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
A może jednak pektyny (E-440), których w tym piwie nie brak.buba pisze:lekko landrynkowy, który nadaje ponoć kolendra....
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Dziś jedziemy z Katranki do Primorskiego. Większa część trasy to malownicza płytówka. Mijamy kilka rybaczych przystani, śluz, tam, grobli czy wraków łódek...
Parkujemy gdzieś na mierzei i sobie idziemy w stronę morza. Przebijamy się przez łany czerwonych porostów i potwornie śliskie błota. Czegoś tak śliskiego w środku lata to ja jeszcze nie widziałam! Raz po raz lądujemy kuprami w bagnistej mazi.
W taki oto sposób docieramy na dzikie plaże. Nikogo prócz nas nie ma aż po horyzont. Jak widać błotna fosa zadziałała! I znów można pływać na waleta, nie przejmując się jakimiś zasadami co sobie ludzie wymyślili! Tak wygląda prawdziwa wolność!
Droga, którą jedziemy, jest cała przechylona w stronę limanu. Czasem przechył jest niewielki i prawie nieodczuwalny.
A czasem na tyle spory, że trzeba ową “drogę” porzucić i jechać polem.
Bo to ponoć w ogóle nie droga, a umocnienie mierzei. Ale że droga naokoło byłaby koszmarnie długa - to ludziska sobie jeżdżą tędy bo wygodniej.
Docieramy do Primorska, które nie robi na nas dobrego wrażenia. Pełno ludzi, aut, tłoczno jak diabli, a wszystkie miłe bazy pozamykane na głucho. Cóż… chyba Rasejka i Katranka wysoko postawiły poprzeczkę klimatyczności. Nie mamy zamiaru nocować w barakach obitych sajdingiem, z klimą, kafelkami na podłodze, ale za to z widokiem na szosę.. Uciekamy więc w nadmorskie chaszcze, klucząc po łąkach sprawiających wrażenie dna dawnego zbiornika wodnego. Mamy nadzieje, że w nocy nie przyjdzie ulewa i na naszej drodze nie powstanie kolejny liman!
Zawsze sobie myślę, że to jest jakaś masakra - żyć w kraju z dostępem do morza i aby doświadczyć takich biwaków musisz wyjeżdżać za granice... Tak jak Mołdawianie czy Białorusini, którzy morza u siebie nie mają... My niby morze mamy, ale w teorii, bo guzik z tego wynika...
Tu plaża jest dosyć ludna. Można biwakować na samym brzegu, co czyni wiele osób. Wiele aut się tu zagrzebuje - o czym świadczy stojący na środku plaży traktor z napisem “holowanie”. Z podobną kartką na szyi też przechadza się jakiś koleś.
Niedaleko jest mini zalewik, gdzie chyba odcięło ryby. Jest od nich gęsto i wędkarze wybierają je rękoma. Są różne zatoczki, półwyspy, zamulenia. Grzęzną ludzie , grzęzną auta, wszyscy się dobrze bawią!
Brzegi zalewu pokrywa błotna maź.. Taka pełna bąbelków! Jedne z nich pękają, a obok tworzą się nowe. Wygląda więc jakby to jeziorko oddychało!
Za busiem mamy łachę piasku, która łączy się z wydmami i plażą. Czy tylko ja tak uwielbiam robić ognisko na piasku? Palimy głównie suchoroślami i małymi kolczastymi krzaczkami. Nie wiem co to za gatunek. Generują krótki i jasny płomień. Trzeba więc ciągle dokładać, acz nie jest to problem - owego opału jest tutaj zatrzęsienie! Nasze ognisko zapach ma… hmmm… specyficzny! Taki trochę jak lizol do mycia podłóg? Trochę jak stajnia w ZOO?? Nie taka gdzie konie i krowy, tylko jakby nosorożec i żyrafa! Takie stajnie pachną nieco inaczej! Ten zapach jest okresowy. Więc może to nie ognisko? Może go skądeś przywiewa? Dzisiejsze ziemniaki nabierają dziwnego, słodkiego aromatu. Są pyszne! Mam nadzieje, że te suchorośla nie są jakieś trujące!
Koło północy przestajemy dokładać do ogniska. Zaraz przy brzegu zaczyna pływać niewielki stateczek, który jasnym reflektorem oświetla plażę i wydmy. W tle wyje jakaś syrena. Zastanawiamy się czy to może patrol straży przybrzeżnej? Granica tu blisko.. A to pływadło tak się bełta w kółko. Zakradam się wydmami, aby mu się przyjrzeć. Rybacki kuter, albo tym bardziej kłusownicy, by tak chyba nie walili światłem po plaży jakby czegoś szukali? Niby wiemy, że tu można biwakować, wszyscy to robią - ale są jednak pewne urazy psychiczne z Polski, w stylu “na biwaku lepiej się schować, bo jak cię zobaczą to ktoś przylezie i będzie sapał, że nie wolno"...
O takimi suchoroślami wczoraj paliliśmy w ognichu!
A tak nasz chrust wygląda jak jest jeszcze żywy, niewyschnięty i porasta wydmę.
Poranek na wybrzeżu...
Dziś ostatnia przekąpka tego wyjazdu.. Tegoroczne pożegnanie z morzem...
W oddali widać zatoczkę pełną kamieni. Gdy podchodzę, rzekome kamienie okazują się być... kolonią zdechłych meduz! Są ich dziesiątki! Czy sztorm je za bardzo pobełtał i tym samym ubił?
Można się więc na spokojnie przyjrzeć rozmiarom, kolorom, kształtom kapeluchów i macek. Smutny widok… A za parę dni będzie też chyba porządnie śmierdzący!
Przy śniadaniu do busia podchodzą krowy. Cudem udaje się uratować pranie dyndające na gałązi. Już trzy mordy wyciągały się do kabaczego kostiumu z syrenką! Z krowami przychodzi upierdliwy pasterz. Siada metr od busia i zaczyna komentować wszystko co robię. “O! Czemu smarujesz chleb majonezem? Majonez przecież kładzie sie obok na talerzu”, “A to co? (wskazuje na palnik) Zupę to też podgrzeje?”. Zapuszcza żurawia do busia. “A co jest w tej skrzyni?”, “A czemu macie podarte siedzenie?” Prym wiodą pytania o kase. “Ile kosztuje taki bus? Ile stoi u was dolar? Ile zarabiasz? Ile kosztuje u was krowa?”. Wszystko byłoby w miarę akceptowalne, często pasterze przychodzą do turystów, pogadać, poopowiadać, podopytywać. Z nudów, z ciekawości.. No bo ile można patrzeć jak się krowa ogonem od much ogania. A tu taki turysta. Nie ma ogona - ciekawostka! No ale tu jest jakoś inaczej niż zwykle... Mam wrażenie, że koleś zaczyna normalnie, ale z każdym kolejnym pytaniem skraca dystans i zaraz będziemy go mieć w busiu, w śpiworze, z naszym śniadaniem w gębie.
“A to twój mąż? To chyba nowy? Bo rok temu byłaś tutaj z takim chudym blondynem. A to twoja córeczka? Taka niepodobna! To chyba od tego nowego męża, co?” Pytania zaczynają być coraz bardziej wkurwiające, a moje delikatne sugestie do pasterza aby poszedł w cholere - zdają się w ogóle do niego nie docierać. A miało być takie spokojne, sielskie śniadanko na wydmie... Rozważamy już zamknięcie mu drzwi na twarzy i odjechanie na śniadanie gdzieś w dal - koniecznie silnym zygzakiem, bo podejrzewam, że będzie się czepiał lusterek… Ostatecznie sytuacje ratują krowy - bo sobie gdzieś idą i znikają z pola widzenia. I pasterz, chcąc nie chcąc, ociągając się, idzie ich szukać.
Mija nas też jeszcze Murzyn. Tzn. koleś o barwie czarnej - dokładnie co do milimetra wysmarowany błotem. Widziałam już dziś kilka takich łaciatych osób, ale tamte nacierały się tylko fragmentarycznie. Też nas kusi się wysmarować! Ciekawe czy się z tego domyjemy w morzu, ale jakoś żal się nam zrobiło… Dziś ostatnia szansa... Koleś znalazł kałuże tego błota kawałek dalej. O tam! Za drzewami i w lewo. W tym roku jest bardzo sucho, więc ciężko z błotnymi maseczkami. Ponoć trzeba uważać, żeby nie nasmarować się piaskiem, bo to podrażnia skórę i powoduje alergie. Błotko musi być “jedwabiste”. Tak, zapisałam sobie to słowo w notesie, aby sprawdzić w domu w słowniku - jakie dokładnie musi być idealne błoto Kurde, facet jak mówi o tym błocie to jakby jakiś wiersz recytował! W jego oczach też widać uduchowienie!
Koleś przyjeżdżał tu w latach 80 tych na jakieś obozy pionierów. I tu wszędzie były błotne jeziora. A tu gdzie biwakujemy dochodziło morze. Morze się cofnęło, jeziora wyschły.. Jakoś woda ucieka i wszystko stepowieje…
Przed odjazdem szukamy błotnego źródełka, ale niestety bezskutecznie. Może ta kałuża ukazuje się tylko tym, którzy z odpowiednią dozą szacunku, uwielbienia i natchnienia o nim myślą i mówią???
cdn
Parkujemy gdzieś na mierzei i sobie idziemy w stronę morza. Przebijamy się przez łany czerwonych porostów i potwornie śliskie błota. Czegoś tak śliskiego w środku lata to ja jeszcze nie widziałam! Raz po raz lądujemy kuprami w bagnistej mazi.
W taki oto sposób docieramy na dzikie plaże. Nikogo prócz nas nie ma aż po horyzont. Jak widać błotna fosa zadziałała! I znów można pływać na waleta, nie przejmując się jakimiś zasadami co sobie ludzie wymyślili! Tak wygląda prawdziwa wolność!
Droga, którą jedziemy, jest cała przechylona w stronę limanu. Czasem przechył jest niewielki i prawie nieodczuwalny.
A czasem na tyle spory, że trzeba ową “drogę” porzucić i jechać polem.
Bo to ponoć w ogóle nie droga, a umocnienie mierzei. Ale że droga naokoło byłaby koszmarnie długa - to ludziska sobie jeżdżą tędy bo wygodniej.
Docieramy do Primorska, które nie robi na nas dobrego wrażenia. Pełno ludzi, aut, tłoczno jak diabli, a wszystkie miłe bazy pozamykane na głucho. Cóż… chyba Rasejka i Katranka wysoko postawiły poprzeczkę klimatyczności. Nie mamy zamiaru nocować w barakach obitych sajdingiem, z klimą, kafelkami na podłodze, ale za to z widokiem na szosę.. Uciekamy więc w nadmorskie chaszcze, klucząc po łąkach sprawiających wrażenie dna dawnego zbiornika wodnego. Mamy nadzieje, że w nocy nie przyjdzie ulewa i na naszej drodze nie powstanie kolejny liman!
Zawsze sobie myślę, że to jest jakaś masakra - żyć w kraju z dostępem do morza i aby doświadczyć takich biwaków musisz wyjeżdżać za granice... Tak jak Mołdawianie czy Białorusini, którzy morza u siebie nie mają... My niby morze mamy, ale w teorii, bo guzik z tego wynika...
Tu plaża jest dosyć ludna. Można biwakować na samym brzegu, co czyni wiele osób. Wiele aut się tu zagrzebuje - o czym świadczy stojący na środku plaży traktor z napisem “holowanie”. Z podobną kartką na szyi też przechadza się jakiś koleś.
Niedaleko jest mini zalewik, gdzie chyba odcięło ryby. Jest od nich gęsto i wędkarze wybierają je rękoma. Są różne zatoczki, półwyspy, zamulenia. Grzęzną ludzie , grzęzną auta, wszyscy się dobrze bawią!
Brzegi zalewu pokrywa błotna maź.. Taka pełna bąbelków! Jedne z nich pękają, a obok tworzą się nowe. Wygląda więc jakby to jeziorko oddychało!
Za busiem mamy łachę piasku, która łączy się z wydmami i plażą. Czy tylko ja tak uwielbiam robić ognisko na piasku? Palimy głównie suchoroślami i małymi kolczastymi krzaczkami. Nie wiem co to za gatunek. Generują krótki i jasny płomień. Trzeba więc ciągle dokładać, acz nie jest to problem - owego opału jest tutaj zatrzęsienie! Nasze ognisko zapach ma… hmmm… specyficzny! Taki trochę jak lizol do mycia podłóg? Trochę jak stajnia w ZOO?? Nie taka gdzie konie i krowy, tylko jakby nosorożec i żyrafa! Takie stajnie pachną nieco inaczej! Ten zapach jest okresowy. Więc może to nie ognisko? Może go skądeś przywiewa? Dzisiejsze ziemniaki nabierają dziwnego, słodkiego aromatu. Są pyszne! Mam nadzieje, że te suchorośla nie są jakieś trujące!
Koło północy przestajemy dokładać do ogniska. Zaraz przy brzegu zaczyna pływać niewielki stateczek, który jasnym reflektorem oświetla plażę i wydmy. W tle wyje jakaś syrena. Zastanawiamy się czy to może patrol straży przybrzeżnej? Granica tu blisko.. A to pływadło tak się bełta w kółko. Zakradam się wydmami, aby mu się przyjrzeć. Rybacki kuter, albo tym bardziej kłusownicy, by tak chyba nie walili światłem po plaży jakby czegoś szukali? Niby wiemy, że tu można biwakować, wszyscy to robią - ale są jednak pewne urazy psychiczne z Polski, w stylu “na biwaku lepiej się schować, bo jak cię zobaczą to ktoś przylezie i będzie sapał, że nie wolno"...
O takimi suchoroślami wczoraj paliliśmy w ognichu!
A tak nasz chrust wygląda jak jest jeszcze żywy, niewyschnięty i porasta wydmę.
Poranek na wybrzeżu...
Dziś ostatnia przekąpka tego wyjazdu.. Tegoroczne pożegnanie z morzem...
W oddali widać zatoczkę pełną kamieni. Gdy podchodzę, rzekome kamienie okazują się być... kolonią zdechłych meduz! Są ich dziesiątki! Czy sztorm je za bardzo pobełtał i tym samym ubił?
Można się więc na spokojnie przyjrzeć rozmiarom, kolorom, kształtom kapeluchów i macek. Smutny widok… A za parę dni będzie też chyba porządnie śmierdzący!
Przy śniadaniu do busia podchodzą krowy. Cudem udaje się uratować pranie dyndające na gałązi. Już trzy mordy wyciągały się do kabaczego kostiumu z syrenką! Z krowami przychodzi upierdliwy pasterz. Siada metr od busia i zaczyna komentować wszystko co robię. “O! Czemu smarujesz chleb majonezem? Majonez przecież kładzie sie obok na talerzu”, “A to co? (wskazuje na palnik) Zupę to też podgrzeje?”. Zapuszcza żurawia do busia. “A co jest w tej skrzyni?”, “A czemu macie podarte siedzenie?” Prym wiodą pytania o kase. “Ile kosztuje taki bus? Ile stoi u was dolar? Ile zarabiasz? Ile kosztuje u was krowa?”. Wszystko byłoby w miarę akceptowalne, często pasterze przychodzą do turystów, pogadać, poopowiadać, podopytywać. Z nudów, z ciekawości.. No bo ile można patrzeć jak się krowa ogonem od much ogania. A tu taki turysta. Nie ma ogona - ciekawostka! No ale tu jest jakoś inaczej niż zwykle... Mam wrażenie, że koleś zaczyna normalnie, ale z każdym kolejnym pytaniem skraca dystans i zaraz będziemy go mieć w busiu, w śpiworze, z naszym śniadaniem w gębie.
“A to twój mąż? To chyba nowy? Bo rok temu byłaś tutaj z takim chudym blondynem. A to twoja córeczka? Taka niepodobna! To chyba od tego nowego męża, co?” Pytania zaczynają być coraz bardziej wkurwiające, a moje delikatne sugestie do pasterza aby poszedł w cholere - zdają się w ogóle do niego nie docierać. A miało być takie spokojne, sielskie śniadanko na wydmie... Rozważamy już zamknięcie mu drzwi na twarzy i odjechanie na śniadanie gdzieś w dal - koniecznie silnym zygzakiem, bo podejrzewam, że będzie się czepiał lusterek… Ostatecznie sytuacje ratują krowy - bo sobie gdzieś idą i znikają z pola widzenia. I pasterz, chcąc nie chcąc, ociągając się, idzie ich szukać.
Mija nas też jeszcze Murzyn. Tzn. koleś o barwie czarnej - dokładnie co do milimetra wysmarowany błotem. Widziałam już dziś kilka takich łaciatych osób, ale tamte nacierały się tylko fragmentarycznie. Też nas kusi się wysmarować! Ciekawe czy się z tego domyjemy w morzu, ale jakoś żal się nam zrobiło… Dziś ostatnia szansa... Koleś znalazł kałuże tego błota kawałek dalej. O tam! Za drzewami i w lewo. W tym roku jest bardzo sucho, więc ciężko z błotnymi maseczkami. Ponoć trzeba uważać, żeby nie nasmarować się piaskiem, bo to podrażnia skórę i powoduje alergie. Błotko musi być “jedwabiste”. Tak, zapisałam sobie to słowo w notesie, aby sprawdzić w domu w słowniku - jakie dokładnie musi być idealne błoto Kurde, facet jak mówi o tym błocie to jakby jakiś wiersz recytował! W jego oczach też widać uduchowienie!
Koleś przyjeżdżał tu w latach 80 tych na jakieś obozy pionierów. I tu wszędzie były błotne jeziora. A tu gdzie biwakujemy dochodziło morze. Morze się cofnęło, jeziora wyschły.. Jakoś woda ucieka i wszystko stepowieje…
Przed odjazdem szukamy błotnego źródełka, ale niestety bezskutecznie. Może ta kałuża ukazuje się tylko tym, którzy z odpowiednią dozą szacunku, uwielbienia i natchnienia o nim myślą i mówią???
cdn
Droga bubo, czy wiesz jaka jest długość linii brzegowej Polski? Nie szukaj, 440 km. A ludność to około 38 mln osób. To jest ponad 86 300 osób na kilometr brzegu morskiego.buba pisze:Zawsze sobie myślę, że to jest jakaś masakra - żyć w kraju z dostępem do morza i aby doświadczyć takich biwaków musisz wyjeżdżać za granice... Tak jak Mołdawianie czy Białorusini, którzy morza u siebie nie mają... My niby morze mamy, ale w teorii, bo guzik z tego wynika...
Ukraiński brzeg morza to 2782 km. Przy ludności ok. 42 mln. Jakby nie patrzył i nie liczył na 1 km brzegu wypada u nich tylko 15 100 osób.
Poezja to opisanie uczuć słowami, a świata - uczuciami.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
***Unless otherwise stated, my posts are my opinion, not official***
No trees were killed to send this message, however, a large number of electrons were terribly inconvenienced.
Nie mówiąc o tym, że większy procent naszych obywateli stać na wyjazd nad morze w porównaniu z ukraińskimi.
„Imperatorowa i państwa ościenne przywrócą spokojność obywatelom naszym/Przeto z wolnej woli dziś rezygnujemy/Z pretensji do tronu i polskiej korony/Nieszczęśliwie zdarzona w kraju insurekcja/Pogrążyła go w chaos oraz stan zniszczenia." (Jacek Kaczmarski - "Krajobraz po uczcie")
Czyli byloby po prostu 6 razy wiecej biwakujacych? Nie ma sprawy! Zwlaszcza ze czesto bylo to zero, a zero mnozone przez 6....Piotrek pisze:Droga bubo, czy wiesz jaka jest długość linii brzegowej Polski? Nie szukaj, 440 km. A ludność to około 38 mln osób. To jest ponad 86 300 osób na kilometr brzegu morskiego.
Ukraiński brzeg morza to 2782 km. Przy ludności ok. 42 mln. Jakby nie patrzył i nie liczył na 1 km brzegu wypada u nich tylko 15 100 osób.
Dziś odbijamy od morza i można tak powiedzieć, że zaczynamy wracać do domu. Acz ten “powrót” to nam jeszcze z tydzień zajmie! Przez Żovtyj Jar już jechaliśmy, więc tym razem jedziemy trochę bardziej północną drogą, przez Saratę i Monaszi. Liman musimy objechać przez Zatokę, nie ma wyjścia.. No jest wersja nr 2 z dwukrotnym przekraczaniem mołdawskiej granicy - ale jak mają nam dwa razy ryć po bagażach dla odcinka, który ma kilka km - to chyba bez sensu… Jest plan poznać kolejne boczne drogi, kolejne małe wioseczki rozsiane przy granicy i nad brzegami limanów. Z Owidopola kierujemy sie na Mikołajewkę, Nadlimańskie, Biljajiwke, Jaski.. Chcemy spać koło Troickiego nad rzeką Turunczuk, albo jak się uda pokonać most i dalszą drogę - to i nad Dniestrem. Wychodzi inaczej, bo sobie jakoś zupełnie zapomnieliśmy, że to ścisła strefa przygraniczna, ale o tym będzie w kolejnej relacji. Póki co jedziemy sobie wioskami, busio wesoło podskakuje na wybojach. Tutaj droga wykazuje właściwy stopień wyboistości - jedziesz sobie 50 km/h i cieszysz się życiem
Mijamy urocze wioski, gdzie w rozlewiskach przeglądają sie cerkwie, snopki siana i białe kupry licznych gęsi..
Odwiedzamy przydrożne sklepiki...
A ze ścian przemysłowych zabudowań pozdrawiają nas napisy z dawnych lat...
Gdzieś koło Saraty zatrzymujemy się koło przydrożnej wiaty.
Zjadamy drugie śniadanie, którym jest podarowana nam wczoraj w Katrance konfitura. Początkowo chcemy usiąść w cienistej wiatce, ale osiedliły się tam muchy chyba z całej odeskiej oblasti. Takich potwornych rojów tłustych, obrzydliwych muszysk, które mają połyskliwe pancerzyki i siedzą jedna na drugiej czasem w pięć i więcej - to ja jeszcze nie widziałam! Najgorsze, że jak wysiadamy z busia czy wsiadamy - to do środka nam ich też nalatuje z kilkadziesiąt. Potem kilka razy się zatrzymujemy w innych miejscach, machamy koszulami i staramy się to dziadostwo przepędzić. A konfiturę zjadamy pod pomnikiem, na słoneczku. Czerwonawe gieroje na tle ukraińskiej flagi - jakoś nie są w gustach latającego robactwa - i to jest jedyne miejsce na tym postoju, gdzie nic po nas nie łazi.
W którejś z kolejnych wiosek, przy bazarku, wpada mi w oczy takowy pomniczek. Chyba jacyś pionierzy, kroczą dumnie ze sztandarem! A o cokół czochra się mućka.
W Naddunajskim droga zmienia się w szeroką płytówkę - i trzeba bardzo uważać na pieszych. Pewnie wracają z domu kultury!
Tu mają pomnik, którego złotość aż bije po oczach!
Na miejscowej szkole zachowała się ładna mozaika z dawnych lat. Jakoś tak w ogóle kolorowo przy tym budynku! Nawet na chodniku!
Jest też “sowchoz imienia 60 - lecia ZSRR”. Ale coś mi nie gra z datą? Poniżej tym samym deseniem mozaiki wpisany jest rok 1985. To Sajuz powstał w 1925 roku? Dziwne… Zwykle jest wymieniana data o kilka lat wcześniejsza?
Niedaleko Biljajiwki jest niecodzienny pomnik. Poświęcony partyzantom rozstrzelanym w 1943 roku. Pomnikiem jest stary budynek podziurawiony kulami. Czy rzeczywiście na tle tych ścian ich zastrzelili? Sporo pomników z dawnych lat już widzieliśmy - ale takiego ciekawego to chyba jeszcze nie udało się namierzyć! O ile to nie ściema?
Przypięte tablice sprawiają wrażenie bardzo nowych. Walą po oczach błyskiem, świeżością i symbolami, które stały się modne dopiero niedawno...
Jest też napis wymalowany farbą prosto na murze. Czy to fragment pomnika? Czy inicjatywa bardziej oddolna?
W Biljajiwce mijamy czołg na rondzie.
Wieczór za pasem, więc zaczynamy się rozglądać za noclegiem...
cdn
Mijamy urocze wioski, gdzie w rozlewiskach przeglądają sie cerkwie, snopki siana i białe kupry licznych gęsi..
Odwiedzamy przydrożne sklepiki...
A ze ścian przemysłowych zabudowań pozdrawiają nas napisy z dawnych lat...
Gdzieś koło Saraty zatrzymujemy się koło przydrożnej wiaty.
Zjadamy drugie śniadanie, którym jest podarowana nam wczoraj w Katrance konfitura. Początkowo chcemy usiąść w cienistej wiatce, ale osiedliły się tam muchy chyba z całej odeskiej oblasti. Takich potwornych rojów tłustych, obrzydliwych muszysk, które mają połyskliwe pancerzyki i siedzą jedna na drugiej czasem w pięć i więcej - to ja jeszcze nie widziałam! Najgorsze, że jak wysiadamy z busia czy wsiadamy - to do środka nam ich też nalatuje z kilkadziesiąt. Potem kilka razy się zatrzymujemy w innych miejscach, machamy koszulami i staramy się to dziadostwo przepędzić. A konfiturę zjadamy pod pomnikiem, na słoneczku. Czerwonawe gieroje na tle ukraińskiej flagi - jakoś nie są w gustach latającego robactwa - i to jest jedyne miejsce na tym postoju, gdzie nic po nas nie łazi.
W którejś z kolejnych wiosek, przy bazarku, wpada mi w oczy takowy pomniczek. Chyba jacyś pionierzy, kroczą dumnie ze sztandarem! A o cokół czochra się mućka.
W Naddunajskim droga zmienia się w szeroką płytówkę - i trzeba bardzo uważać na pieszych. Pewnie wracają z domu kultury!
Tu mają pomnik, którego złotość aż bije po oczach!
Na miejscowej szkole zachowała się ładna mozaika z dawnych lat. Jakoś tak w ogóle kolorowo przy tym budynku! Nawet na chodniku!
Jest też “sowchoz imienia 60 - lecia ZSRR”. Ale coś mi nie gra z datą? Poniżej tym samym deseniem mozaiki wpisany jest rok 1985. To Sajuz powstał w 1925 roku? Dziwne… Zwykle jest wymieniana data o kilka lat wcześniejsza?
Niedaleko Biljajiwki jest niecodzienny pomnik. Poświęcony partyzantom rozstrzelanym w 1943 roku. Pomnikiem jest stary budynek podziurawiony kulami. Czy rzeczywiście na tle tych ścian ich zastrzelili? Sporo pomników z dawnych lat już widzieliśmy - ale takiego ciekawego to chyba jeszcze nie udało się namierzyć! O ile to nie ściema?
Przypięte tablice sprawiają wrażenie bardzo nowych. Walą po oczach błyskiem, świeżością i symbolami, które stały się modne dopiero niedawno...
Jest też napis wymalowany farbą prosto na murze. Czy to fragment pomnika? Czy inicjatywa bardziej oddolna?
W Biljajiwce mijamy czołg na rondzie.
Wieczór za pasem, więc zaczynamy się rozglądać za noclegiem...
cdn
SSSR) – historyczne państwo komunistyczne położone we wschodniej Europie oraz północnej i środkowej Azji, ze stolicą w Moskwie, istniejące w latach 1922–1991. https://pl.wikipedia.org/wiki/Zwi%C4%85 ... adzieckichbuba pisze:Poniżej tym samym deseniem mozaiki wpisany jest rok 1985.
Najpewniej policzyli sobie przyłączenie ostatniej republiki, czyli UzbeckiejSSR jako datę powstania kompletnego związku republik i stąd data 1925...
Od 13 maja 1925 r. Uzbecka SRR jako pełnoprawna republika ZSRR, pozostała w jego składzie do 26 grudnia 1991 r., kiedy to uzyskała niepodległość jako Republika Uzbekistanu.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Uzbecka_S ... _Radziecka
"Słowa mają ogromną moc, więc naszą powinnością jest te słowa kontrolować. Inaczej mogą zdziałać wiele zła" - Mordimer Madderdin
ty... może?? Jak to w małej ukrainskiej wsi docenili Uzbekistan!Capricorn pisze:SSSR) – historyczne państwo komunistyczne położone we wschodniej Europie oraz północnej i środkowej Azji, ze stolicą w Moskwie, istniejące w latach 1922–1991. https://pl.wikipedia.org/wiki/Zwi%C4%85 ... adzieckichbuba pisze:Poniżej tym samym deseniem mozaiki wpisany jest rok 1985.
Najpewniej policzyli sobie przyłączenie ostatniej republiki, czyli UzbeckiejSSR jako datę powstania kompletnego związku republik i stąd data 1925...
Od 13 maja 1925 r. Uzbecka SRR jako pełnoprawna republika ZSRR, pozostała w jego składzie do 26 grudnia 1991 r., kiedy to uzyskała niepodległość jako Republika Uzbekistanu.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Uzbecka_S ... _Radziecka